Dłuższe – Dychadziennie Polska północno-wschodnia Tue, 24 Jul 2018 18:43:19 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=4.9.8 /wp-content/uploads/2017/01/logoFB-150x150.png Dłuższe – Dychadziennie 32 32 122880244 Drewno i Księżyc – wiedza przodków odkryta na nowo /drewno-i-ksiezyc-wiedza-przodkow-odkryta-na-nowo/ /drewno-i-ksiezyc-wiedza-przodkow-odkryta-na-nowo/#comments Thu, 22 Feb 2018 05:57:19 +0000 /?p=3178

Zaczęło się chyba w najlepszy możliwy sposób: od dzieci. Erwin Thoma, austriacki inżynier leśnictwa, od kilkunastu lat mieszkał z rodziną w odosobnionej chatce. Do najbliższego sklepu mieli 50 km. Dla Erwina było to wymarzone miejsce, jednak gdy dzieci osiągnęły wiek szkolny musiał przeprowadzić się wraz z rodziną do Salzburga.

Problem pojawił się już po dwóch tygodniach od przyjazdu do miasta. U dzieci zaczął się nieustanny kaszel, zagrażający nawet ich uduszeniu. Po wielu wizytach u lekarzy okazało się, że dzieci Erwina są uczulone na klej wykorzystany do produkcji sklejki, z której były zrobione meble i podłoga w ich nowym mieszkaniu. Lekarz zalecił terapię kortyzonową, jej stosowanie mogło jednak negatywnie wpłynąć na dziecięce nerki. Erwin zdecydował się wysłać dzieci z dala od domu. Podczas ich nieobecności, wraz ze swoim dziadkiem-stolarzem, wymienili elementy zrobione ze sklejki na zrobione przez nich samych – z litego drewna. Objawy alergii u dzieci zniknęły.

Od sceptyka do fascynata

Incydent sprawił, że Erwin Thoma założył firmę stolarską, a dziadka uczynił swoim doradcą. Początkowo większość zamówień dotyczyła podłóg, które często były kładzione na wciąż wilgotny beton. Powodowało to wypaczanie się materiału. Dziadek Erwina stwierdził, że problem nie dotyczy wilgotnego betonu, lecz sposobu pozyskiwania samego drewna. Zasugerował, że drewno należy pozyskiwać w momencie, kiedy w drzewie ustaje przepływ soków – czyli w zimie. Ponadto, co równie ważne, drzewo należy ścinać w fazie ubywającego księżyca – przed nowiem.

Akademicko wykształcony Erwin Thoma był początkowo sceptyczny. Postanowił jednak sprawdzić propozycję swojego dziadka i w styczniu jedną część drzew ściął przed nowiem, drugą część – gdy księżyca zaczęło przybywać. Drewno musiało leżakować do wiosny i gdy po kilku miesiącach p. Thoma przyjechał na miejsce ścinki okazało się, że pierwsza część drewna (ścięta przed nowiem) była zupełnie czysta, drugą część całkowicie obsiadły korniki.

Od tego momentu p. Thoma zaczął prowadzić dalsze, własne obserwacje. Porównywał drewno pozyskane w różnych fazach księżyca. Notował, zapisywał wnioski. Okazało się, że drewno z drzew ściętych przed nowiem księżyca jest bardziej odporne na sinienie, szybciej schnie i wykazuje wyższą odporność na ogień. W przeciwieństwie do drewna pozyskanego w innych fazach księżyca nie ma też tendencji do nadmiernego pęcznienia.

Notatki Erwina Thomy złożyły się na książkę “Widziałem jak rośniesz” wydaną po niemiecku w 1998 r. Oprócz fali krytyki, jaką zebrała ze strony przemysłu drzewnego i naukowców, książka spotkała się także z entuzjastycznym przyjęciem, głównie ze strony starych rzemieślników. “Widziałem jak rośniesz” trafiła także do dra Ernsta Zurchera, inżyniera pracującego na ETH w Zurychu, najlepszej politechnice w Europie i jednej z najlepszych uczelni technicznych na świecie ( link ). Zurcher, zupełnie niezależnie od Thomy i w tym samym 1998 roku, opublikował w prestiżowym Nature artykuł o związku objętości drewna z fazami księżyca ( link ). Artykuł podsumowywał efekty 24 lat badań, które w największym skrócie można przedstawić następująco: drewno rozszerza się i kurczy o ułamki milimetrów. Robi to zawsze wszerz, nie wzdłuż słojów. Objętość drewna zmienia się zgodnie z dobowymi i miesięcznymi fazami księżyca. Największą objętość drewno uzyskuje o godzinie 22:00, najmniejszą – między 10:00 a 12:00. Jest tak dlatego, że księżyc swoją obecnością ściąga grawitacyjnie w dany obszar Ziemi więcej wody, która akumuluje się m.in. w drewnie. Księżyc tak samo działa też np. na nasiona fasoli. Największą absorpcję wody wykazują one pomiędzy fazami księżyca, najmniejszą – w czasie nowiu. To też logiczne: jeśli księżyc znajduje się w nowiu, ściąga wówczas do nasion najwięcej wody i nie mogą już jej przyjąć znacząco więcej. Przyjmują jej natomiast najwięcej, gdy księżyc jest w innych fazach i nie ściąga wtedy swoją masą aż tyle wody ( link ). Fazy księżyca mają także wpływ na potencjał elektromagnetyczny drzew ( link ).

Współczesne budownictwo i mity wokół drewna

Firma Erwina Thomy rozrastała się. Postanowił, że zacznie produkować domy wykonane całkowicie z drewna. Wymyślił więc i opatentował metodę budowy Holz100 jako wyznacznik tego, że są to domy w 100% wykonane z tego materiału. Złożenie jednorodzinnego domu trwa najczęściej 1-2 dni. Takie domy składają się najczęściej ze ścian o grubości 30 cm złożonych z kilku warstw desek pozyskanych w odpowiedniej fazie księżyca, układanych poziomo i pod różnymi innymi kątami. Pomiędzy warstwami znajdują się wyżłobione szczeliny, wypełnione tylko powietrzem. Pełnią rolę dodatkowego izolatora, a wszystkie połączone są drewnianymi kołkami. Krzyżowy i poziomy układ poszczególnych warstw ściany o grubości 25 cm daje taką samą izolację co 12,5 cm styropianu, 50 cm sklejki lub ściany żelbetowej o grubości 5,5 metra ( link ). Wyniki testów izolacyjności były na tyle niezwykłe, że początkowo Instytut w Stuttgarcie odmówił wydania certyfikatu.

Jakość drewnianych konstrukcji potwierdziły też inne badania przeprowadzone na Uniwersytecie w Grazu. Porównano 3 rodzaje ścian o tej samej przenikalności ciepła: ścianę z płyt wiórowych i gipsowych z izolacją, ceglaną ścianę z izolacją polistyrenową i 30 cm ścianę z drewna Erwina Thomy. Z zewnętrznej strony ścian panowała temperatura -10 stopni Celsjusza, od wewnętrznej – temperatura pokojowa. Zmierzono czas, po którym ściana wewnątrz osiągnie 0 stopni. Ściana z płyt wychłodziła się do tej temperatury w 2 dni, ściana ceglana – w 10 dni, ściana drewniana osiągnęła punkt 0 stopni po ponad miesiącu.

Innym problemem współczesnego budownictwa jest powstająca w budynkach wilgoć. Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) szacuje, że w ponad 75 procentach budynków mieszkalnych występuje pleśń ( link ). Wśród przyczyn jej występowania podaje się nieefektywną wentylację, technologie mokre stosowane przy budowie i sposób izolacji budynków (str. 36-37 raportu WHO, link ). Pleśń to jedna z najgorszych trucizn, jednak oprócz negatywnych skutków zdrowotnych, jakie pośrednio powoduje powszechne stosowanie materiałów takich jak styropian, suporeks lub klimatyzacja powstawanie pleśni wywiera też duży wpływ na ekonomię. W Finlandii szacuje się na przykład, że koszty usuwania powstającej pleśni wynoszą 10-40 tys. euro / mieszkanie ( link ). Ponadto, firmy budowlane nie dają dłuższej niż 5-letnia gwarancji na swoje konstrukcje. Erwin Thoma udziela na swoje domy 50-letniej gwarancji. Przez blisko 30 lat postawił już ponad 1000 domów w 33 krajach od tropików po koło podbiegunowe i, jak sam twierdzi, nie otrzymał jeszcze żadnej reklamacji.

Powszechnie uważa się, że domy z drewna są niebezpieczne z uwagi na ich łatwopalność. W Niemczech w latach 70. i 80. funkcjonował nawet zakaz stawiania konstrukcji drewnianych wyższych niż jednokondygnacyjne. Przed dopuszczeniem do produkcji swoich domów Thoma musiał uzyskać odpowiedni certyfikat odporności ogniowej. Wybrał do tego insytut IBS, jeden z najbardziej renomowanych tego rodzaju jednostek w Europie, posiadający też największy w Europie piec do testów ognioodporności. Ówczesny dyrektor IBS widząc drewnianą konstrukcję zaproponował test F30. Poddaje się w nim dany materiał działaniu ognia o temperaturze 1000 stopni przez 30 minut z jednej strony. P. Thoma upierał się, że materiał tej konstrukcji jest specyficzny, dlatego po długich targach z dyrektorem zdecydował, że zapłaci za każdą dodatkową minutę testu. Test zakończył się po ponad 2 godzinach, kiedy w zbiorniku pieca skończyło się paliwo. Instytut IBS powtórzył test, tym razem na własny koszt, i wydał certyfikat F180. Po trzech godzinach traktowania takiej ściany płomieniem o temperaturze 1000 stopni, temperatura po drugiej stronie ściany wzrosła o niecałe dwa stopnie. Dla porównania, oddziaływanie takiej temperatury na ścianę żelbetową powoduje, że po 20-30 minutach temperatura po drugiej stronie ściany wzrasta do 600 stopni. Beton pęka warstwowo, a zbrojenie topi się.

Drewno – wspaniały surowiec budowlany

Po publikacji książki “Widziałem jak rośniesz” Erwina Thomę odwiedziła delegacja buddyjskich mnichów z Japonii. Opiekują się oni Horyu-ji, kompleksem najstarszych na świecie drewnianych świątyń. Jedną z nich wzniesiono w 607 r. n.e. ( link ). Drewno użyte do zbudowania kompleksu także pozyskano zgodnie z wiedzą o fazach księżyca opisywaną przez Thomę. Przeor klasztoru pochwalił Austriaka, że buduje zgodnie z buddyjską ideą nie szkodzenia środowisku i nie pozostawiania po swoim życiu żadnych śladów i śmieci. Zapewnił także, że pomoże Thomie po swoim powrocie do Japonii.

Dwa tygodnie później do Thomy zadzwonił japoński wydawca i niedługo potem książka ukazała się w Kraju Kwitnącej Wiśni. Umożliwiło to wejście na rynek japoński, wcześniej jednak niezbędne było uzyskanie testu odporności na trzęsienia ziemi. W Japonii istnieje największa platforma do symulacji trzęsień ziemi, stawia się na niej budynki w skali 1:1 i poddaje coraz większym wstrząsom. Wytrzymałość konstrukcji mierzy się w minutach, które upływają do momentu jej zawalenia się. Kilkukondygnacyjny budynek Thomy nie przeszedł początkowo testów, bo nawet nie mógł się zawalić. Dopiero wyjęcie z konstrukcji niektórych kołków ułatwiło jego zburzenie i umożliwiło ukończenie testu. Thoma uzyskał najwyższy możliwy certyfikat bezpieczeństwa przed trzęsieniami ziemi w Japonii. Drewniany kościół Haramura niedaleko Fukushimy, wzniesiony z drewna pozyskanego także zgodnie z fazami księżyca przetrwał trzęsienie ziemi z 2009 r.

Thoma wybudował dziesiątki nieprawdopodobnych z punktu widzenia współczesnej akademickiej inżynierii budynków. W okolicach Matterhornu w Austrii stoi budynek całkowicie samowystarczalny energetycznie z temperaturą monitorowaną w ramach projektów badawczych. W Hamburgu stoi samowystarczalny energetycznie pięciokondygnacyjny blok mieszkalny. W Oberndorfie w Tyrolu stoi kompleks biurowy ArcheNEO o powierzchni 6,600 m2, ogrzewany pompami ciepła zasilanymi foltowoltaiką umieszczoną na dachu. Najemcy lokali biurowych w umowie najmu mają napisane, że za ogrzewanie nie płacą nic ( link ). Drewno pozyskane w odpowiedniej fazie księżyca zostało także zbadane pod kątem przenikalności fal radiowych przez Uniwersytet Bundeswehry w Monachium. Wyniki badań zaowocowały zamówieniami od niemieckiej armii na całkowicie niepodsłuchiwalne budynki. Thoma ma też na koncie siedmiokondygnacyjny, całkowicie drewniany hotel z wielkim basenem na dachu, który od położenia fundamentów do otwarcia budowano w 2 miesiące ( link ).

Wpływ drewna na zdrowie

Konstrukcyjne sukcesy Erwina Thomy wciąż pozostawiały otwartą jedną, zasadniczą chyba kwestię: dlaczego w drewnianych domach czujemy się tak dobrze? Odpowiedź przyszła dopiero po 20 latach, kiedy Thoma spotkał prof. Maximiliana Mosera, kardiologa i kierownika katedry w Uniwersytecie w Grazu. Prof. Moser brał wcześniej udział w projekcie Austromir-91, w którym wraz z zespołem stworzył sprzęt badawczy dla astronautów pracujących na MIR ( link ). Zadaniem profesora było jednak przede wszystkim badanie wpływu substancji semiochemicznych na samopoczucie i zdrowie kosmonautów. Zamknięty obieg powietrza na stacji wymusza stosowanie najmniej inwazyjnych i najmniej szkodliwych rodzajów substancji.

Erwin Thoma i prof. Moser zorganizowali więc wspólnie duży projekt badawczy. Chodziło w nim o zbadanie wpływu poszczególnych materiałów na organizm człowieka. W tym celu zbudowano dwa identyczne pomieszczenia – jedno z litego drewna, drugie z klejonych płyt wiórowych pokrytych laminatem. Okazało się, że serce człowieka, który przechodzi z pokoju z płyt do pokoju z litego drewna już po 10 minutach stabilizuje się. Zwalnia się także rytm jego bicia. Ponadto, substancje semiochemiczne wydzielane przez drewno obniżają poziom adrenaliny. Przebywanie wśród określonych materiałów wpływa także na sen; liczba uderzeń serca człowieka śpiącego w drewnianym pomieszczeniu zmniejszyła się na tyle, że serce zaoszczędziło liczbę tylu uderzeń, które serce wykonuje w ciągu godziny. Można więc powiedzieć, że w drewnianym pomieszczeniu człowiek zaoszczędza godzinę bicia serca na dobę. Badania prof. Mosera wykazały ponadto, że drewno minimalizuje ryzyko chorób układu krążenia, chorób związanych z wydolnością serca i ryzyko zachorowań na raka. Obecnie ponad 70 procent wszystkich przyczyn śmierci w Europie powodują właśnie te trzy choroby ( link ). Dokładne wyniki badań zawarto w książce obu Panów pt. “Delikatna medycyna drzew” ( link ).

Do tej pory nie wiedziałem dlaczego w domu letniskowym moich rodziców w lesie tak dobrze mi się śpi. Zastanawiało mnie, dlaczego kiedyś w warzywniczym usłyszałem od Pana, że nie wie dokładnie jak to jest, ale pieczarki, które waży rano są cięższe niż te same pieczarki zważone popołudniu. Można śmieszkować, że stare Japończyki-buddyjczyki mieli farta ze świątyniami, ale hej! Godzina bicia serca mniej w ciągu doby? To w ciągu roku daje miesiąc, w ciągu 12 lat – rok. Nie chciałbyś?

Źródło: Erwin Thoma “Na długi czas”

]]>
/drewno-i-ksiezyc-wiedza-przodkow-odkryta-na-nowo/feed/ 3 3178
Ożywianie podwórek po hiszpańsku – jak to robią w Madrycie? /ozywianie-podworek-po-hiszpansku-jak-to-robia-w-madrycie/ /ozywianie-podworek-po-hiszpansku-jak-to-robia-w-madrycie/#comments Tue, 13 Feb 2018 02:14:40 +0000 /?p=3143

Miejsce nazywa się Esta es una Plaza. Powstało w barowej dzielnicy Madrytu, w miejscu wyburzonego wcześniej budynku. Do dziś pozostały po nim fragmenty murów. Plac stał niewykorzystany przez 30 lat. Przez ten czas miejsce było otoczone jedynie taśmą, która otaczała właściwie gruzowisko i rupiecie.

Początek

Po 30 latach nieużytkowania tego terenu mieszkańcy poczuli potrzebę wykorzystania tego miejsca. Działanie rozpoczęła grupka kilkunastu osób, które w ramach pokazania, że może ono służyć wszystkim zaczęły tu organizować śniadania. Właściwie nie potrzebowali pomocy z zewnątrz, inspiracji od miasta lub biznesu. Prawdę mówiąc unikali – wciąż unikają – nadmiernych formalności, firm lub sponsorów. Ideą, która od początku przyświecała temu miejscu było stworzenie takiej przestrzeni, która będzie angażować umiejętności i potrzeby okolicznych mieszkańców. “Znasz się na rowerach? Spoko, zrób tutaj dla nich warsztat”, “Chcesz pomalować ścianę? Zorganizuj sobie farby i działaj.”

Kolektyw od początku stawiał nie tylko na rozwiązania sprawdzone w innych miejscach, ważny był przede wszystkim proces. Ustalono, że na każde działanie muszą się zgodzić wszyscy, bez głosowań i niepotrzebnego targowania się. Uznano, że najlepszym początkiem będzie stworzenie ogródka, ponieważ wymaga systematycznej pracy, która buduje poczucie odpowiedzialności za miejsce. Dodatkowo każdy potrzebuje kawałka zieleni w betonowej dżungli.

Jedyne czego kolektyw potrzebował do ożywienia tego miejsca była zgoda madryckiego urzędu, żeby coś na Esta es una Plaza zrobić. Pozwolenie przyszło w 2008 r. i można już było oficjalnie poszukać desek, poznosić palety. Ktoś przytargał oponę, część przestrzeni przeznaczono na ogródek, pojawiły się krzesła i ławki. Zmontowano także małą scenę i ekran do rzutnika, które teraz przydają się do projekcji filmów. Fioletowa wiata, zwana przez wszystkich biokonstrukcją służącą hodowli sadzonek do ogródka, pojawiła się dzięki Todo Por La Praxis, grupie madryckich architektów i artystów ( link ).

Jak to działa obecnie

Obecnie Esta en una Plaza służy głównie okolicznym mieszkańcom. Przychodzą dorośli, starsi, dzieci mają swój fragment placu z huśtawkami. Zabawki dostępne są dla każdego – można po prostu przyjść i bawić się nimi do woli. Nieco dalej na tym terenie zrobiono bardziej ustronne miejsce z kilkoma ławkami; służą głównie młodym, którzy wpadają tutaj posiedzieć we własnym gronie, napić się piwka, pogadać. Raczej nikt nie wchodzi sobie w drogę, nie zajmuje miejsca innym – starsi szanują miejsce młodszych, młodzież nie dokucza dzieciom itd.

Oczywiście, zawsze przy takich idealistycznych projektach zakręci się jakiś pasażer na gapę – ktoś, kto po prostu żeruje na dobrych intencjach innych. Dlatego miejsce, chociaż oczywiście otwarte dla wszystkich, jest ogrodzone i panują tu określone zasady. Plac najczęściej otwierany jest około 15:00. Klucze znajdują się w pobliskim barze, mogą je pobierać tylko wybrane osoby. Ktoś odpowiada za grządki z uprawami, ktoś inny sprząta teren lub dba o stan ławek i huśtawek. Jest też piec do wypiekania chleba, najczęściej odpalany raz w tygodniu. Osoby chętne zostawiają swój telefon i dzień wcześniej dostają smsa z informacją, że piec będzie działał. Wtedy przychodzą, zapisują się na określoną godzinę i potem mogą odebrać gotowy chleb.

Gdy plac powstawał, była to zupełnie niezinstytucjonalizowana inicjatywa kilku, może kilkunastu osób. W trakcie okazało się, że potrzebna jest jakaś formalna reprezentacja – głównie do kontaktów z miastem. Utworzono formalny kolektyw, który od tej pory mógł ubiegać się o środki na konkretne działania. Przez długi czas kontakty z miastem polegały na żmudnym, drobiazgowym tłumaczeniu na co, dlaczego, i ile dokładnie potrzeba tego lub tamtego. Rzadko chodziło o pieniądze, najczęściej potrzebna była wywrotka z ziemią, koparka, innym razem trochę cegieł. Sporadycznie udawało się wynegocjować cokolwiek. Podejście władz zmieniło się w 2015 r., kiedy burmistrzem Madrytu została Manuela Carmena. Niektórzy określają ją jako lewaczkę inni mówią, że to kobieta, dla której społeczne inicjatywy mają jakiś sens. Już na pierwszym spotkaniu urzędnicy sami zaczęli proponować w tym miejscu konkretne działania. Większości i tak na razie nie zrealizowali, ale dzięki nim znalazła się na placu na przykład skrzynka z narzędziami, której zawsze brakowało. Kluczyk do skrzynki ma kilka osób.

Jak oni to robią

Inicjatywy tego typu powstają w różnych częściach Madrytu, ale tylko niektórym udaje się przetrwać dłużej. Sporo zależy od woli samych mieszkańców, ale też od umiejętności ludzi, którzy taką inicjatywę podejmują. Najbardziej popularną metodą ożywiania niewykorzystanych miejsc jest tzw. OASIS. Metoda w łatwy do zrozumienia sposób pozwala zaplanować skuteczne działania. Dużo wcześniej przygotowuje się staranny obchód w terenie; poszukuje konkretnej grupy docelowej, nawiązuje kontakty – chodzi o to, żeby działanie było ukierunkowane na ludzi, a nie na czyjąś wizję idealnego miejsca. Następnie ocena możliwości i dostępnych środków. Rzadko rozpoczyna się od wyboru najlepszego miejsca – zwykle to naturalny efekt poprzednich działań. Potem umówienie się na termin i początek prac. Metoda OASIS opisana jest tutaj ( link ).

To ciekawe, ale rzadko ożywianie jakiegoś miejsca zaczyna się od tłumów ludzi. Działanie inicjuje najczęściej kilka-kilkanaście osób, a dopiero do nich dołączają następni. Po jakimś czasie ktoś przynosi z piwnicy motykę, ktoś inny piłkę do siatkówki, żeby pograć. Wieczorem już wszyscy się znają, więc zupełnie naturalnie powstaje pomysł, że posiedzieć wspólnie w tym miejscu. A następnego dnia pojawia się jeszcze więcej ludzi. Najczęściej takie działania organizuje się w weekendy i równie często wraz z poniedziałkiem życie jakiegoś miejsca zaczyna toczyć się swoim starym trybem. Raz wypali, raz nie.

Hiszpanie słyną z zamiłowania do dyskusji. Polacy też lubią o sobie myśleć, że potrafią się kłócić o wszystko, ale Hiszpanie są w tym jeszcze lepsi. Mimo to próbują. Stosowane metody jak widać odnoszą wymarzony na początku skutek.

La Aventura del Saber. Esta es una plaza

Dla smartfonowców: film najlepiej otworzyć w nowym oknie 😉

Zdjęcia z Esta en una plaza w Madrycie. Więcej foto na instagramie placu: instagram.com/estaesunaplaza

La Aventura del Saber. Esta es una plaza

]]>
/ozywianie-podworek-po-hiszpansku-jak-to-robia-w-madrycie/feed/ 3 3143
Polski lot nad kukułczym gniazdem /polski-lot-nad-kukulczym-gniazdem/ /polski-lot-nad-kukulczym-gniazdem/#comments Fri, 26 Jan 2018 01:03:17 +0000 /?p=3050

Autorem poniższego fragmentu jest prof. David Pichaske, wykładowca angielskiego na Uniwersytecie Stanowym Southwest Minnesota. Pichaske wykładał w Łodzi w latach 1989-1990, a wspomnienia w formie dziennika z tamtego okresu wydał w 1994 r. jako Poland in Transition . Ponownie gościł w Polsce w 2012-2013, czego efektem jest Bricks and Mortar o opuszczonych miejscach w PL i USA, wydana w 2017. Miałem problemy z kupieniem jej przez internet, więc napisałem do Pichaske, a on w odpowiedzi… wysłał mi ją w pdfie. Początkowo myślałem więc, że zadedykuję mu któryś z wpisów (oczywiście któryś z jakże supermądrych wpisów na tej stronie), ale ostatecznie stwierdziłem, że najlepszym tributem będzie, gdy po prostu przetłumaczę fragment Bricks and Mortar . Oto on:

Jedna rzecz się w Polsce nie zmieniła. To mgła. Ken Kesey pisał o niej w książce Lot nad kukułczym gniazdem . Była jednocześnie azylem bezpieczeństwa i metaforą bezsilności. Mgła symbolizowała amerykański system – zbiór jednocześnie otępiających, jak i zapewniających porządek reguł. W Poland in Transition pisałem:

Opary mgły z powieści Keseya spowijają także Polskę. Zniknęła już co prawda tajna policja i partyjniacy, a półki zaczęły wypełniać się towarem, jednak duch narodu wyparował niemal kompletnie. Tutaj nikt nie wie niczego na pewno. Kto ma przeprowadzić egzamin z literatury amerykańskiej? Jakie wymagania musi spełniać praca magisterska? Kiedy i gdzie odbywają się zajęcia? Czy obecność na nich jest obowiązkowa? Czy 1 maja i 3 maja to oficjalne święta? A co z 2 maja?
Tak. Nie. Może. Nie wiadomo…

Czy data 08.09, którą wbito w mój paszport oznacza 9 sierpnia czy 8 września?
Nie wiadomo…

Jak długo potrwa kadencja obecnego prezydenta tego kraju? Cóż, to wymaga jeszcze ustalenia. Kiedy odbędą się wybory parlamentarne? Daty do tej pory nie ustalono. Jakie prawo reguluje prywatne inwestycje, wszak ciągle się zmieniają? Nie wiadomo…

W tym sensie Polska nie zmieniła się zbytnio. Mgła wciąż wisi nisko nad Europą centralną. Kupno piwa lub bochenka chleba jest łatwe, ale już planowanie czegoś z wyprzedzeniem udaje się rzadko. Przepisy są mętne, załatwienie sprawy zawsze zajmuje trochę czasu. Polska wciąż jest skomplikowana – niepotrzebnie skomplikowana, może nawet celowo niepotrzebnie skomplikowana. Do tego stopnia, że – w przeciwieństwie do zdjęć, których nie da się przeinaczyć – każde moje zdanie lub opinię o Polsce powinienem opatrzyć klauzulą “ktoś powiedział”, albo “ktoś twierdzi, że…”

Jest piątek, 17.02.2012. Łódź. Skończyłem właśnie zapoznawcze spotkanie z rektorem Marianem Wilkiem. Zmieniam ciuchy, zakładam kurtkę i wychodzę na ośnieżoną ulicę Przybyszewskiego. Idę w stronę Placu Reymonta. Kilka dziewczyn rzuca w przechodniów śnieżkami, choć moją uwagę zwraca bardziej psia kupa zostawiona na brei śniegu. Ok – myślę. Może to nie jest najpiękniejsza Łódź, jaką znam, więc zobaczmy, co miasto ma mi dziś ciekawego do zaoferowania.

Niedaleko Biedronki tramwaj staje na środku ulicy – ktoś zaparkował auto zbyt daleko od krawężnika, a na tyle blisko, że motorniczy obawia się zadrapania samochodu. Decyzja o przejechaniu może skończyć się urwanym lusterkiem. Wychodzi więc z tramwaju, analizuje sytuację z każdej strony. Drzwi są otwarte, więc do motorniczego dołącza dwudziestu pasażerów. Dyskutują, gestykulują, zastanawiają się. Uda się, lepiej nie ryzykować. Nie wiadomo…

Za tramwajem tworzy się sznurek aut, kierowcy cierpliwie czekają. Dojeżdża kolejny tramwaj. Motorniczy wchodzi do tramwaju i przez ponad minutę dzwoni w nadziei, że zwróci na siebie uwagę właściciela zaparkowanego felernie samochodu. Z tramwaju wychodzą kolejni pasażerowie.

Podchodzę do grupy kilkudziesięciu już osób. Sugeruję, że może po prostu przepchniemy auto piętnaście centymetrów w kierunku krawężnika, w tej brei to żaden problem. Osobiście pamiętam, gdy w Springfield (Ohio), będąc jeszcze w liceum, przepychaliśmy nasze zasypane śniegiem auta z podjazdów prosto na ulice. Robiłem to z dwójką braci, ale wtedy byliśmy młodzi, więc tutaj wystarczyłoby kilku mężczyzn.

Żaden z pasażerów nie przyjmuje mojej propozycji, sam też nie daję rady go przepchnąć.

Motorniczy wraca do tramwaju i znów dzwoni sygnałem. Właściciel samochodu nie zjawia się. Pasażerowie dwóch tramwajów z tyłu także wysiadają i dołączają do tłumu ludzi. Ponawiam propozycję, tym razem mówiąc już do sześćdziesięciu osób. Ponownie bez skutku.

Właściciele okolicznych sklepów wyglądają przez swoje okna. “Czy ktoś tam jest właścicielem tego samochodu?” – pyta ich motorniczy. Kręcą głowami. Pyta więc w piekarni. Bez efektu. Zebrany tłum dyskutuje.

Spisuję numery samochodu i dzwonię domofonem do kliniki medycznej, która znajduje się w podwórku. “Czy jest u państwa właściciel auta o numerach EL144CF?” Nikogo takiego u nich jednak nie ma, lub przynajmniej nikogo, kto przyznaje się do tego samochodu. Wracam na ulicę, właśnie podjechał samochód miejskiej inspekcji ruchu drogowego. Inspektor z motorniczym dyskutują.

“Co z naszymi biletami?” – pytają pasażerowie. Zapłacili 2,40 zł za 30 minut podróży, zamiast tego stoją na środku ulicy. “Nie będziemy sprawdzali państwu tych biletów” – uspokaja ich inspektor ruchu drogowego.

Po 20 minutach próbuję po raz trzeci. Ponawiam prośbę, dając swoją prostą, praktyczną, opartą o konkretne działanie radę. Pomóc decyduje się jeden pasażer, sześćdziesięciu pozostałych patrzy. Nie dajemy rady przepchnąć auta we dwóch. “Chodźcie, pomóżcie” – gestykuluję do tłumu. Bez odzewu. Motorniczy ponownie wsiada do tramwaju i dzwoni sygnałem – tym razem przez dwie lub trzy minuty. Jeszcze raz sprawdzam w piekarni czy nie ma wśród klientów właściciela auta o numerach rejestracyjnych EL144CF. Bezskutecznie.

Gdy wychodzę z piekarni widzę co najmniej pięć stojących za sobą tramwajów i dużo dłuższy korek samochodów osobowych i dostawczych. Na miejsce przyjeżdża wóz policyjny. Policjant z inspektorem i motorniczym dyskutują.

Ok, do czterech razy sztuka – myślę i tym razem wreszcie się udaje. Tak! Dziesięciu facetów przepycha o kilkanaście centymetrów najpierw przód samochodu w kierunku krawężnika, potem tył. Po niecałej godzinie ludzie wracają do tramwajów, które ruszają po Przybyszewskiego razem z samochodami. Ja mogę w spokoju kontynuować swój spacer.

Właściciel samochodu o numerze rejestracyjnym EL144CF nigdy nie dowie się pewnie o tej sytuacji. Niczego się z niej nie nauczy. Chyba że przeczyta tę książkę.

Translation dedicated to David Pichaske

Photos: David Pichaske

]]>
/polski-lot-nad-kukulczym-gniazdem/feed/ 10 3050
Życie pisze najlepsze(?) scenariusze /zycie-pisze-najlepsze-scenariusze/ /zycie-pisze-najlepsze-scenariusze/#comments Tue, 09 Jan 2018 02:31:36 +0000 /?p=2923

Proste słowa przestały być modne
Politycy i raperzy inwestują w formę
– Hades

Dramatopisarstwo liczy sobie ponad 2500 lat historii. Tradycja to długa i wielowątkowa, z własną strukturą, zwrotami akcji, punktami kulminacyjnymi i momentami katharsis. Rzucam tezę, że obecnie nad Wisłą można obserwować historię z wieloma (o ile nie wszystkimi) cechami opowiastki doskonałej (tak właśnie: doskonałej). Do udowodnienia tej tezy wystarczy nam 6 punktów, daj mi chwilę.

Istnieje bowiem kanon tworzenia wartkiej i wciągającej historii, i chociaż kanon ten ulegał od starożytnej Grecji do dziś pewnym przeobrażeniom, były to zmiany raczej kosmetyczne. Na przykład przerzucano jakiś element ze środka historii na początek lub rozbudowywano jakąś cechę historii bardziej od pozostałych. Zasadniczy trzon nie uległ jednak zmianie.

Można więc wyznaczyć taki zbiór elementów dobrej fabuły, który niezależnie od tego czy będzie podany w formie filmu, dramatu, powieści lub bajki to i tak sprawi, że widzowie milionami walić będą na przedstawienia.

Albo – jak w naszym polskim przypadku – z wypiekami czytać będą kolejne artykuły w gazetach i śledzić codzienne wiadomości.

Oto 6 cech historii (prawie) doskonałej:

1. Każda dobra historia musi mieć znakomicie skonstruowanego głównego bohatera; to za nim będziemy podążać i to jego losy będziemy śledzić – jest najważniejszy. Oznacza to, że bohaterowi od początku musi czegoś brakować, musi więc mieć swój cel (im lepiej określony będzie jego cel, tym bardziej się wkręcimy). Jack Sparrow miał jeden cel: odzyskać Czarną Perłę.

2. Im bardziej wielowymiarowy główny bohater, tym lepiej. Marvellowscy superbohaterowie to nisza i nuda; dużo lepiej, gdy naszego bohatera będą trapić wewnętrzne wątpliwości. Jack chciał odzyskać Czarną Perłę nawet po trupach, ale będąc piratem był też w zasadzie przyzwoitym gościem. W sumie była to jego wada, ale właśnie dzięki niej tak go lubiliśmy, niemniej chęć pomagania innym skutecznie przedłużała mu realizację jego własnego celu.

3. Podążając za głównym bohaterem fajnie jest móc zawiesić na czymś oko, ucho lub cokolwiek. Stąd im ciekawsza i bardziej nieoczywista cecha charakterystyczna głównego bohatera, tym bardziej spoko. Jack Sparrow zachowywał się jak kobieta (co tylko dodawało mu nieprzewidywalności), James Bond ma swoją wstrząśniętą niemieszaną itd.

4. Realizacja celu to tylko jedna strona medalu, jeszcze ciekawiej zrobi się, gdy bohater w trakcie historii dowie się, a następnie będzie pokonywać swoje ograniczenia. Np. dziewczynka ze Stranger Things ma super moce, ale nie wie skąd. Albo facet wie, że jest adoptowany, ale nie zna swoich rodziców itp.

5. Często łączy się to też (ale niekoniecznie) z Duchem, czyli niezałatwioną sprawą z przeszłości. Ogólnie im bardziej to osobista dla głównego bohatera sprawa, tym szansa na większą kasę z biletów. Duchem dla Edypa był fakt, że zaciukał własnego ojca, dla Luke’a Skywalkera, że jego stary przeszedł na ciemną stronę mocy itd. Ważny jest w tym właśnie fakt osobistej tragedii. Nie jaralibyśmy się tak Gwiezdnymi Wojnami, gdyby Luke miał zabić swojego stryjecznego wujka, albo typa z planety obok. Miał zabić swojego ojca, a to dość wysoko postawiona poprzeczka.

6. W im większą misję będzie wepchnięty (lub sam się wepchnie) bohater, tym lepiej. Idealnie więc jeśli stawką są losy Galaktyki ( Star Wars ), Śródziemia ( Władca Pierścieni ), planety ( Dzień Niepodległości ) czy kraju (przykład pojawi się wraz z puentą). A jak nie ma się misji, zawsze można sobie jakąś (hehe) wymyślić.

Do tego wszystkiego dochodzą jeszcze bohaterowie drugoplanowi, sprzymierzeńcy głównego bohatera, ale żeby nie komplikować powyższe 6 punktów wystarczy, by powiedzieć, że: najlepsza fabuła to taka, w której główny bohater jest charakterystyczny i mimo posiadania swoich wad ma dziejowy cel, w którego realizacji przeszkadzają mu jednak niewyjaśnione duchy z przeszłości.

I tera pa to, bo tytuł polskiej wersji opowiastki doskonałej składa się z dwóch słów, a oto one: Jarosław Kaczyński

[KURTYNA]

]]>
/zycie-pisze-najlepsze-scenariusze/feed/ 7 2923
Koniec świata jaki znamy /koniec-swiata-jaki-znamy/ /koniec-swiata-jaki-znamy/#comments Thu, 04 Jan 2018 17:48:42 +0000 /?p=2905

Wuju Samie odejdź stąd, wuju Samie opuść nasz dom
Wszyscy dajcie nam żyć we własnym domu
A Wałęsa: dawaj moje sto milionów
Tam na zewnątrz mają z betonu serca
Fantazje jak ołów, nudni co do Hertza
Więc my choć zima przyjdzie znów ciemniejsza
Nie jedźmy nigdzie – zostańmy w Kielcach

Gdyż Irlandczycy penetrują nasze dziewczęta
I naszych kolegów za pomocą śrubokręta
Chińczyk nie czyta Mao, składa peceta
Małoruski kupuje Londyn, zamiast skupować rzepak
Niemiec każe o czystość dbać mi, jak zawsze
I peta odjąć ostatniego od ust własnej matce

A jeśli tak myślisz to Polaczkiem jesteś, co wcześniej zezgredział
I płaczesz jak Szwed, któremu nie dowieźli śledzia

Afrokolektyw

Jedną z chyba najczęściej powtarzanych formuł o dzisiejszym świecie jest ta, która mówi, że świat jest skomplikowany. Może i jest, ale zawsze chyba był – w ten czy inny sposób. A skoro zawsze jakoś nam się udawało plątać misterne sznureczki wzajemnych powiązań w wielką sieć, równie dobrze można chyba usiąść i zacząć je rozplątywać, co nie?

Chyba, bo to co poniżej napiszę, wcale nie musi być prawidłowo rozplątanymi sznurkami.

Tak czy inaczej wydaje mi się, że jest to rozplątanie prawidłowe, bo dużo rzeczy się tu po prostu dodaje.

Dlaczego warto to przeczytać?

Powodów jest kilka. Pierwszy z nich to taki, że nie rozumiemy polityki. Nie twierdzę, że ja ją rozumiem, ale mam wrażenie, że dla sporej części Polaków polityka to Jarosław Kaczyński, jego kot i jakieś okazjonalne uliczno-fejsbukowe zadymy z sądami lub puszczą (co by o nich nie myśleć). To nie jest polityka, a zaledwie jakiś słaby talent show, żenadny serial, wydmuszka. Polityka nie ma nic wspólnego z tym lub innym posłem/premierem/prezydentem z tej lub innej partii; polityka to ni mniej ni więcej: zdolność do mówienia ludziom, co mają robić. Polityka to sytuacja, kiedy do Polski przyjeżdża premier Chin i w otoczeniu kilkudziesięciu biznesmenów klepie deal z polską Panią premier, że będziemy budować infrastrukturę wodną na naszych rzekach. Ktoś słyszał, że 1/3 Wrocławskiego Węzła Wodnego wybudowali nam Chińczycy? Albo że rocznie w Wólce Kosowskiej przeładowuje się już teraz chińskiego towaru za ponad 20 mld złotych? Właśnie. To jest polityka, a nie jakiś (za przeproszeniem) Jarosław.

Drugi powód jest taki, że niemal od samego początku III RP mierne media (gazety, radio, portale, TV) kupione przez Niemców i Amerykanów proponują nam debilnej jakości informacje. Zgoda, media są mierne wszędzie, ale biorąc pod uwagę to, że kapitał zagraniczny – niezależnie od tego z jaką związany branżą – zawsze dąży do stworzenia biernych odbiorców (klientów), a nie czynnych/wnikliwych/świadomych konsumentów, udział kapitału zagranicznego w polskich mediach (prasa – 76% kap. zagranicznego, radio – 48% kap. zagranicznego, TV – 40% kap. zagranicznego, Internet – 69% kap. zagranicznego) pozwala sądzić, że im głupsze ma się audytorium, tym lepiej. Chodzi po prostu o to, że hurraoptymistyczne peany polskich neoliberałów głoszących po ’89, że oto “kapitał nie ma narodowości” się nie sprawdziły. Bo nie miały prawa się sprawdzić. Kapitał ma narodowość, a przykład jakości serwowanych systematycznie informacji jest tego przykładem.

Trzeci powód łączy oba poprzednie i jest bodaj najważniejszy: to niemal systemowy w Polsce brak intelektualnej rozkminy nad tym, co się dzieje na świecie i jaką w tym świecie zajmujemy pozycję. Nie chodzi o to, żeby kupując poranne bułki powtarzać w pamięci stolice wszystkich krajów świata, ale o to, żeby znać długofalowe tendencje na świecie. Na przykład taką, że UE prędzej czy później się wyczerpie (Grexit, Brexit, kryzys migracyjny, chwiejące się Schengen). Albo taką, że Niemcy dopiero zaczynają robić sobie z Polski rynek zbytu (koncentryczno-radialny układ dróg ułatwiający transport dóbr z Berlina do Polski, wzmacnianie współpracy Niemcy-Rosja, medialno-parlamentarne napięcia na linii Niemcy-Polska). Lub tendencję, że Rosjanie od kilku lat przebudowują układ sił w Europie środkowo-wschodniej (Donbas, intensyfikacja działań w Czeczenii, Krym), czy choćby tę, że właśnie tworzy się nowa oś państw tzw. nowej Unii (Trójmorze, dwustronne porozumienia Polski z Węgrami, Chorwacją, Czechami, budowa drogi wodnej między Odrą a Dunajem).

Do rozpoznania takich tendencji nie trzeba być generałem, masonem czy innym politologiem. Wystarczy Giedroycia sprzed lat poczytać, albo chociaż jesienny Przekrój. Proszę bardzo.

Po co to czytać?

Nie powiedzieć, że świat jest dzisiaj skomplikowany to skłamać; tak samo ma się sprawa z selekcją informacji. Od zawsze wszystkie klocki leżały na stole, wystarczy tylko znać obrazek i odpowiednio je ułożyć. Nie z nudów otwarto kilka lat temu kierunek Zarządzanie Wiedzą na poznańskim UAM i nie z nudów mówi się o Nowym Średniowieczu, do którego zmierzamy. Wszytko to brzmi być może buńczucznie, lecz nic bardziej mylnego; sam do niedawna nie miałem jasnego obrazu sprawy. Wystarczyły trzy książki z biblioteki, internet i to, co wiedziałem do tej pory. Poniżej postaram się możliwie krótko przedstawić efekt swoich ostatnich poszukiwań. I znowu – nie chcę być odebrany jako mądrala – ale sądzę, że lektura poniższych 10 punktów, według których zorganizowałem cały tekst lepiej wytłumaczy to, co dzieje się na świecie niż codzienne przegrzebywanie newsów, z których nic pozornie nie wynika. Chciałbym, żeby ten tekst posłużył jako opis działania projektora w kinie: niezależnie od tego jaki film oglądamy, jacy w nim grają aktorzy lub ile kosztuje bilet najważniejsze, żeby wiedzieć jak działa sam projektor. To wystarczy. A przynajmniej, mam nadzieję, że wystarczy. Raz zrozumiane zapewni komfort nie czytania newsów przez najbliższe pół roku, więc sądzę że warto się wysylić 😉

Kto rządzi Europą Wschodnią, panuje nad sercem kontynentu. Kto rządzi sercem kontynentu, panuje nad największym kontynentem świata. Kto rządzi największym kontynentem świata, panuje nad światem.

Halford John Mackinder

Gdy czytamy o działaniach różnych państw (a zwykle są to decydenci z imienia i nazwiska) najczęściej przedstawiają nam się fakty w stylu “X powiedział do Y, Z podpisał papier J” itd. Takie przedstawienie spraw ma z pewnością swoje uzasadnienie, ale jest tylko fragmentem pewnej dużo istotniejszej układanki. O tym, że jest ona istotniejsza świadczy fakt, że nie ma znaczenia kto obecnie rządzi (lub dzieli), bo potężne rytmy historii przetrwają i Iksa i Igreka. Chodzi więc o to, żeby zrozumieć owe rytmy, a to w jaki sposób i przez kogo będą zagrane jest kwestią drugorzędną, wtórną. Państwa lub inne twory polityczne w takiej układance to nie tylko struktury administracyjno-prawne, ale przede wszystkim organizmy przestrzenne, które toczą między sobą bezustanną walkę. Walka ta toczy się w geograficznej przestrzeni ziemi i toczy się o zachowanie i rozszerzenie własnej przestrzeni, o panowanie nad terytoriami, zasobami i ludźmi.

Jeśli tak spojrzeć na sprawy naszego świata i nasze w nich miejsce wówczas tak naprawdę jej właściwym bohaterem jest oczywiście człowiek, tyle tylko, że człowiek zanurzony w przestrzeni, człowiek działający nie w jednolitej, pustej przestrzeni, ale przestrzeni posiadającej swoją morfologię, przestrzeni „pluralistycznej”, niezmiennej ale dynamicznej.

Mówiąc jeszcze prościej: możliwości działań państw i poszczególnych ludzi określa zwykła, fizyczna geografia, a konsekwencje działania tej geografii widać od polityki po cechy narodowe poszczególnych społeczeństw na świecie. Wszystko da się powiedzieć prosto i tak samo można opisać świat, w którym żyjemy – 10 punktów do opisu to aż nadto, ale starałem jak mogłem, każdy popierając przykładami. Chodzi o zrozumienie.

Zrozumienie znaczenia geografii może się wydać wtórne, jednak wówczas mapa świata nie będzie wyglądać tak, jak sobie ją kojarzymy, ale tak jak patrzą na nią w Paryżu, Pekinie, Londynie, Berlinie, Moskwie i Waszyngtonie. Czyli tak:

1. Najważniejszy kontynent na świecie
Jest jeden kontynent na świecie: Eurazja (Europa + Azja). Kto panuje w Eurazji, panuje na całym świecie. Wszystko inne (Afryka, Ameryka Płd. i Płn.) jest wyspą. Kontynent Eurazji dzieli się na dwa obszary: Rimland i Heartland. Rimland to strefa brzegowa handlująca morzem ze światem – zawsze lepiej rozwinięta ekonomicznie, ale jednocześnie zawsze bardziej podatna na dominację gracza z najsilniejszą flotą, bo gracz ten kontroluje ich krwioobieg.

Przykład:
– Dlatego Niemcy przegrały I WŚ (zablokowane morskie dostawy surowców)
– Dlatego na Japonię zastosowano ten manewr w II WŚ
– Dlatego Chiny w XIX w. – mimo że najbogatsze wówczas na świecie – były podporządkowane flocie brytyjskiej
– Dlatego w XIX w. w Szanghaju w parkach montowano tabliczki: psom i Chińczykom wstęp wzbroniony

2. Najlepiej położone kraje świata
W historii świata potęgi morskie są zawsze bogatsze. Japonia, Wielka Brytania, USA, Singapur, Australia. Handel morski jest kilkadziesiąt razy tańszy niż jakikolwiek inny (drogowy, kolejowy, powietrzny).

Przykład: Obecnie transport morski Chiny-Szwecja jest 23 razy tańszy niż drogowy.

3. Najgorzej położone kraje świata
Kontrola zasad handlu powoduje, że kontrolujący może siedzieć i zarabiać, a ktoś musi robić, żeby przeżyć. Mongolia, Iran, Rosja i większość krajów zamkniętych lądowo nie uczestniczy w tym handlu, bo nie ma dostępu do morza.

Przykład:
– Dlatego Rosja nigdy nie ma pieniędzy, bo utrzymanie kilometra drogi w Rosji jest kilka razy droższe niż gdziegokolwiek indziej
– Dlatego chcąc stworzyć nadwyżkę (jedzenia, wyprodukowanych dóbr) należy ją siłą zabrać i zakumulować w innym miejscu w kraju
– Dlatego Rosja od początku toczy wojny z Polską o dostęp do Bałtyku
– Dlatego dążyła od zawsze do cieśnin tureckich
– Dlatego Piotr I Wielki wybudował port w Sankt Petersburgu
– Dlatego Stalin przymusowo zabierał jedzenie chłopom z wewnątrz kraju
– Dlatego Rosja zdobyła Krym

4. Najważniejsza zasada
System międzynarodowy ma określony zbiór zasad. Podstawowa z nich brzmi: kto silniejszy i lepiej położony ten lepszy. Politycy zawsze najpierw szacują siłę ekonomiczną przeciwnika, dopiero potem siłę wojskową. Wojna jest ostatnim działaniem, na które może sobie pozwolić kraj.

Przykład:
– Gdy Sarkozy poszedł do Putina i zaczął się żalić, że konflikt w Czeczenii jest niedopuszczalny Putin rozłożył palce i powiedział “your country is this big”, a potem rozłożył ręce i powiedział “my country is this big. This is the end of the discussion.”
– Dlatego Putin powiedział do Sarkozy’ego, że może go uczynić królem Europy
– Dlatego Sarkozy stał się sprzymierzeńcem Putina

5. Najważniejszy kraj na świecie
Obecny system jest skonstruowany przez zwycięskie supermocarstwo (USA), najpierw w I WŚ i w II WŚ, następnie w Zimnej Wojnie nad ZSRR.

USA przejęło pałeczkę supermocarstwa po Wielkiej Brytanii.

6. Najlepszy sposób dominacji
Amerykanie są potęgą morską; ich dominacja polega na potędze floty wojennej i projekcji siły, czyli zdolności do przerzucania wojsk i pokazywania w regionach swojej siły wpływając na polityczny wymiar konfrontacji w regionach.

Przykład:
– Dlatego ciągle słyszymy o interwencjach wojsk amerykańskich w regionach
– Dlatego USA ma najlepsze lotniskowce na świecie
– Dlatego USA uczestniczy w wojnach z tymi krajami, wobec których może projektować swoje siły z morza (Jugosławia, Libia, Irak, Afganistan, Syria, Timor)

7. Najlepsza strategia
W utrzymywaniu równowagi sił chodzi o to, żeby wykoleić wzrost tego, kto urasta w regionie na najsilniejszego.

Przykład:
– Tak działali Spartanie przeciwko Ateńczykom w wojnie peloponeskiej
– Tak działał Napoleon
– Tak działała Wielka Brytania
– Tak działa obecnie USA

8. Najważniejsze miejsce na świecie
Jest kilka kluczowych miejsc na świecie, kontrola których decyduje o układzie sił; to wynika z zasad geografii. Chodzi o wąskie przejścia morskie (Suez, Gibraltar, cieśniny indonezyjskie cieśnina Malakka). Ich kontrola decyduje o kontroli całego handlu na świecie. Obecnie najważniejszą cieśniną jest cieśnina Malakka. Cała produkcja z Chin, Korei, Tajwanu i Japonii – silników przemysłowych świata – musi tamtędy przejść. W drugą stronę płyną z kolei surowce z Afryki i z Zatoki Perskiej, wyspecjalizowane maszyny z Niemiec.

Przykład: Marynarka wojenna USA kontroluje obecnie cieśninę Malakka. Na tym polega światowa dominacja USA.

9. Najbardziej dochodowy biznes
Kto kontroluje wąskie przejścia morskie kontroluje handel. Kto ma dominację na morzu, kontroluje zasady tego handlu.
Potęgi morskie mają zawsze tendencje do globalizacji obrotu bezcłowego, bo mając porty automatycznie większą konkurencyjność niż np. zamknięta lądowo Rosja. Mając rzeki ma się dużo tańszy obrót kapitału.

Przykład:
– Dlatego w I RP, gdy rzekami spławiano zboże, Polska była krajem stosunkowo bogatym
– Dlatego w Chiny można wpływać rzekami 200 km wgłąb lądu
– Dlatego udział transportu rzecznego jest w Niemczech tak duży
– Dlatego po Wojnie Secesyjnej (po połączeniu górnego i dolnego biegu rzek w USA) Ameryka błyskawicznie urosła gospodarcz o.

10. Najlepsze i najgorsze ustroje na świecie
Istnieją kraje które mają organiczną zdolność do komasacji (nadwyżki) kapitału i które takiej zdolności nie mają. Dlatego kraje bez zdolności do komasacji kapitału (bez możliwości tworzenia nadwyżki) mają tendencję do tworzenia bardziej bezwzględnego (mniej liberalnego) systemu politycznego, bo tylko taki system (oparty na mniejszym lub większym przymusie) pozwala im przetrwać. Z jednej strony są to kraje immanentnie/organicznie słabsze ekonomicznie, z dużą rolą państwa (zmuszonego do komasacji kapitału), z drugiej strony są to kraje o wymuszonej potrzebie posiadania znacznych sił wojskowych. Równocześnie, są to kraje, którym nie da się narzucić swojej woli potęgą morską, ponieważ dla takich krajów potęga morska nie ma znaczenia.

Przykład:
– Dlatego kraje Rimlandu (handlujące morzem ze światem) mają zawsze większe swobody obywatelskie
– Dlatego w Rosji od zawsze jest zamordyzm
– Dlatego afrykańskie kraje są zamordystyczne
– Dlatego im bardziej w głąb Eurazji tym mniejsze swobody obywatelskie


– Dlatego geografia wpływa na kulturę danego kraju
– Dlatego skłonność do indywidualizmu i przedsiębiorczości (“jak się pościelisz, tak się wyśpisz”) jest większa w krajach Rimlandu


Co się teraz dzieje

Obecny ład kształtują Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy, wspierane przez system stworzony w Bretton Woods. Wszystkie te instytucje założono w USA (mocarstwo morskie) i dlatego wszystkie są zainteresowane globalizacją obrotu handlowego, bo kontrolując zasady handlu, mają zyski z obrotu. Nie dlatego demokracja liberalna była, jest lub będzie szczytem marzeń wielu rządów i nie dlatego skończyła nam się historia. Globalna wioska nie powstała, bo się wszyscy zaczęli nagle kochać (co byłoby dość interesujące), ale dlatego, że pomysł na demokrację liberalną doskonale wpisuje się w działanie potęgi morskiej, ponieważ wspiera ona liberalizm, wolność gospodarczą i kapitał, który poszukuje krótkoterminowych zysków. I to jest właśnie morska praca kapitału: szybkie, krótkie terminy/pozycje, zwroty z inwestycji.

Obecny ład jest coraz bardziej kwestionowany przez Chiny, które zaczynają tworzyć własną architekturę ładu światowego. Od kilku lat Chiny są najpotężniejszą gospodarką na świecie (wg parytetu siły nabywczej) i obecna organizacja ładu światowego (z Bankiem Światowym itd.) zaczyna blokować Chinom dalszy rozwój.

– Dlatego powstał Azjatycki Bank Inwestycji Infrastrukturalnych (AIIB) do którego już należą: Polska, Niemcy, Wielka Brytania, Włochy, Hiszpania, Turcja, Rosja i inne kraje Europy i Azji (Iran, Pakistan, Kazachstan)
– Dlatego Chińczycy budują porty w Gruzji, Grecji, Algierii, Pakistanie i Afryce
– Dlatego Chińczycy budują Nowy Jedwabny Szlak – żeby “ominąć” problem rywalizacji morskiej z USA
– Dlatego Chińczycy mają swój internet, bo posiadając własną architekturę mogą regulować jej funkcjonowanie

(źródło: merics.org)

Co dalej

W dalekiej Azji urósł gracz, który obecnie pod względem gospodarczym dorównuje lub nawet nieznacznie przewyższa znaczeniem USA. W interesie USA jest obronić swoją dotychczasową kulturowo-ekonomiczno-militarną pozycję hegemona światowego. Równocześnie obiektywnie słabnąca od lat Rosja nie ma innego wyjścia niż straszenie (czynne lub bierne, hybrydowe lub nuklearne) i/lub negocjowanie swoich interesów. Może to robić albo zbrojnie, albo dywersją, albo układem z Niemcami, co już zresztą się dzieje (Nordstream).

Przykład:
– Dlatego USA zaczynają konkurować na Morzu Południowochińskim z Chinami
– Dlatego USA wycofują się militarnie z Europy
– Dlatego właśnie teraz wybuchają konflikty na obrzeżach strefy wpływów USA w Europie wschodniej (Ukraina, Gruzja)
– Dlatego Rosja właśnie teraz stara się odbudowywać swoje strefy wpływów w Europie
– Dlatego USA coraz mniej lubią się z Niemcami, które urastają do pozycji europejskiego, regionalnego hegemona, co nie leży w interesie USA
– Dlatego USA zwiększają wydatki na wojsko, które przyda się na Morzu Południowochińskim

Miejsce Polski

Polska w tym całym rozgardiaszu pełni niezwykle istotną rolę. Nie chodzi o martyrologię i dziejową misję, a o zwykłą geografię. Polska leży na jedynej nizinie między Heartlandem (sercem Eurazji) a Rimlandem (morską częścią Eurazji) i tędy po prostu trzeba poprowadzić tranzyt – nie ma innej drogi, a górami się nie opłaca. Nasze położone jest błogosławieństwem, gdy jesteśmy silni (Unia Polsko-Litewska) lub przekleństwem, gdy jesteśmy słabi (rozbiory). Tędy przechodzi tranzyt i tędy przewalały się armie. USA nie mają lądowych wojsk i nie obronią Polski przed coraz bardziej zbrojącą się Rosją. Nie obroni nas też NATO, ani armia europejska (na ostatnich manewrach wojskowych przy granicy z Rosją było 400 żołnierzy niemieckich, 0 francuskich itd.) Z kolei Niemcy, z roku na rok coraz mniej związane handlowo z USA będą przesuwać swoje strefy wpływów na wschód – niemiecki kapitał tam właśnie pcha Niemcy.

Podsumowanie

Z punktu widzenia zasad geografii i powyższych 10 punktów nie ma znaczenia jak nazywa się ten lub inny premier tego lub innego kraju. Nie ma znaczenia, co piszą mierne media i jak bardzo straszy nas ten lub inny organ Unii Europejskiej. Świat między Bugiem i Odrą przewartościowuje się, świat europejski się przewartościowuje i przewartościowuje się też cały świat.

Kończy się świat jaki znamy i – czy się to komuś podoba czy nie – właśnie powstaje nowy porządek, którego kształtowanie się będzie powodowało coraz więcej napięć.

Pytanie czy chińskie powiedzenie “obyś żył w ciekawych czasach” będzie dla nas w tym kształtującym się porządku przekleństwem, czy błogosławieństwem.

]]>
/koniec-swiata-jaki-znamy/feed/ 7 2905
“Twój samochód, Twój problem”, czyli jak znów ożywić śródmieścia /twoj-samochod-twoj-problem-czyli-jak-znow-ozywic-srodmiescia/ /twoj-samochod-twoj-problem-czyli-jak-znow-ozywic-srodmiescia/#respond Sun, 17 Dec 2017 04:07:41 +0000 /?p=2859

14 grudnia 2017 (czwartek) na Starym Rynku w Olsztynie ruszył IX Warmiński Jarmark Świąteczny. Pojechałem rowerem obczaić luminescencje, czyli gwiazdki wyświetlane na budynkach. Niemożebne, roześmiane tłumy rodziców z dziećmi, par, pojedynczych spacerowiczów, starszych i młodszych – festynowa bomba.

Wracając ok. godziny 19 wszedłem do Galerii Warmińskiej, która w centrum już nie jest. Pustki. Pytam dziewczynę przebraną za aniołka, pytam gościa w boxie ze smartfonami, pytam panią z butiku – wszyscy odpowiadają, że w środę, i dzień wcześniej, i jeszcze dzień wcześniej było zdecydowanie więcej ludzi.

– Jakoś do szesnastej było sporo osób, jak to przed świętami, ale potem puściej się zrobiło, rzeczywiście . – stwierdziła ta z butiku.

Żadne to reprezentatywne i do GUSu bez sensu uderzać, niemniej daj mi jeszcze kilka zdań.

Nie chodzi o to, że ten Jarmark nachalny, epicki i monumentalny. Nawet git, że grochówka czy oscypki za dychę nic wspólnego z Warmią nie mają.

Chodzi o to, że ludzie chodzą tam, gdzie jest ciekawiej. Więc: chcą chodzić, kupować, wybierać i kosztować. Na parkingach co weekend parkują ludzie, którzy wybierają najlepsze, co im się proponuje. Jaka ich wina, że proponuje im się półśrodki?

I tak jest we wszystkich miastach w Polsce.

Równocześnie wszystkie miasta w Polsce mają problem z umierającym śródmieściem. I wszystkie organizowaniem spektakularnych świątecznych lub weekendowych wydarzeń liczą na to, że Kowalski po kupieniu wędzonej jarmarcznej kiełbasy przy okazji kupi też mieszkanie.

Tak jakby ludzie wyprowadzali się z centrum dla spektakularnych festynów.

Nie da się mieszkać w centrum, bo tam nawet psa nie ma gdzie wyprowadzić.

I to nie jest lewacka, rowerowa fanaberia. To są te dwa proste obrazki ze Szczecina i Olsztyna.

Tak, wiadomo, sklepiki to nie wszystko, bo: banki, usługi, biura, hotele, restauracje, sracje owacje. Bo ekonomia. Więc proszę bardzo, ekonomia at its best:

Trzeba zaorać połowę ulic w centrum i zrobić z nich trawnik. Po prostu.

Jak Penalosa powiedział: Twój samochód, Twój problem.

]]>
/twoj-samochod-twoj-problem-czyli-jak-znow-ozywic-srodmiescia/feed/ 0 2859
Współczesna pamięć olsztyniaków /wspolczesna-pamiec-olsztyniakow/ /wspolczesna-pamiec-olsztyniakow/#respond Fri, 15 Dec 2017 13:36:09 +0000 /?p=2848


Spróbujmy zobrazować doświadczenie przeciętnego uczestnika miejskich festynów, jakich wiele odbywa się w Olsztynie. Oto stragany z tradycyjną żywnością: kozie sery, różnorakie w kształcie chleby, olej, piwo, “wędliny ze wsi”. Kupcy przy stoiskach rozstawionych w otoczeniu historycznych budowli sprzedają “warmińskie” piwo. Na pobliskiej scenie trwa występ orientalnych tancerek wykonujących taniec brzucha. Kapela folklorystyczna w strojach “warmińskich”, używając skrzypek i bębna, gra “tradycyjną” muzykę; płyną “ludowa” mowa i przyśpiewki. Spektaklowi o dawnych Prusach towarzyszy rytmiczne bicie bębnów, przy którym aktorzy zanoszą się wielogłosowym śpiewem rodem z ukraińskich i białoruskich tradycji ludowych. Na rynku staromiejskim młodzi ludzie przebrani w “ludowe” stroje uczą elementów “ludowego” tańca: cwał, drobna kaszka, w końcu wycinanie hołubców; skutecznie włączają do udziału przechodniów i gapiów. Na dziedzińcu Zamku rozstawiono liczne garkuchnie. Uwijający się ludzie lepią pierogi, gotują zupy, sprzedają bliny oraz snują opowieści o rodzinnej tradycji ich przygotowania. W sali Zamku odbywa się prelekcja o dawnych sposobach przechowywania lodu, o zapomnianych metodach chłodzenia i przechowywania żywności. Na rynku Starego Miasta, na straganach, widzimy kolejne “znaki przeszłości”: nowe, nieużywane, drewniane cebrzyki, kamionkowe gąsiory, gliniane kufle, drewniane beczułki oraz podgrzewane ogniem miedziane kolby do ważenia piwa. Ktoś tłumaczy technologię wyrobu “tradycyjnego” piwa, inny kosztuje i kupuje “tradycyjny” produkt. Przy okazji sprzedaje się wszystko inne “tradycyjne”: chleb, kiełbasę, kanapki ze smalcem i ogórkiem, ryby wędzone, powidła, miód, wyroby z wosku pszczelego. Na dziedzińcu Zamku uwijają się “rycerze”. Przy ich namiocie można obejrzeć i przymierzyć akcesoria oraz uzbrojenie. Trwa spektakl kukiełkowego teatru podwórkowego. Tuż obok można postrzelać z łuku i kuszy. W pobliżu działa także wypożyczalnia “historycznych” ubiorów, dzięki której można przebrać się w “stroje z epoki” i w takiej aranżacji zrobić sobie pamiątkową fotografię, choć oferowane stroje nie mają związku z żadnym okresem historycznym i że – na podobieństwo rzymskiej grzywki z eseju Rolanda Barthesa – są zaledwie współczesnymi znakami przeszłości. Liczy się dobra zabawa w “historycznej” konwencji. Na błoniach Podgrodzia rozbite są namioty-stoiska, przy których uwija się młodzież w lnianych porciętach. Kilka dziewczynek uczy się tkania. W pobliżu stoi mały gliniany piec, trwa wyplatanie koszy, pracują “garncarz” i “rogownik”. Ludzie odwiedzający to miejsce są instruowani na temat tradycyjnych technik wyrobu różnych przedmiotów w przeszłości. “Garncarz” zaprasza na warsztaty i zachęca: “Można popróbować, jak się kiedyś tę glinę dotykało”, “Powstaną naczynia z epoki”. Bliżej Starego Rynku stoiska z watą cukrową i wszelkim rękodziełem, z drewnianymi “średniowiecznymi” toporami, kuszami i mieczami wykonanymi być może w odległych Chinach. Na pobliskiej estradzie gra zespół muzyczny, szansonistka śpiewa po angielsku. Nieopodal swój występ rozpoczyna grupa rekonstrukcyjna – pokazy walk rycerskich są powiązane z omówieniem używanych elementów uzbrojenia. Na dziedzińcu Zamku jest też ulokowana pracownia mincerza. W pobliżu zaś, w “kancelarii” można spróbować pisania gęsim piórem. Z głośników nad głowami “średniowiecznych rycerzy” płynie spokojnie barokowa muzyka. Pod Wysoką Bramą, na stylizowanych stoiskach, leżą znaki naturalności i tradycji: kiełbasa wykładana na sosnowych nieheblowanych deskach z zachowanymi fragmentami kory, inna wędlina – w pętach zwisa spod słomianej “powały” straganu, stoją słoiki okrywane papierem lub grubym płótnem i obwiązane konopnym sznurkiem, leżą wianki ze słomy, kosze wiklinowe, chleb w oryginalnych formach, wykładany na grubym płótnie, wędzona szynka obwiązana sznurkiem. Na stanowisku z “tradycyjnymi” rybami z Warmii i Mazur królują pstrąg, wędzony łosoś i jesiotr. W pobliżu słyszymy dialog reportera ze sprzedającą swe wyroby młodą kobietą:

– Co tutaj ciekawego możemy u Pani kupić dzisiaj?
– Dzisiaj mogę Państwu zaproponować doskonałej jakości miody. Są to miody pochodzące z pasieki z tradycją sięgającą 1957 roku. Trzecie pokolenie rodziny pozyskuje te miody. I są to produkty naturalne, tradycyjne i zdrowe.
– Bo i jarmark… dosyć… produktów naturalnych i regionalnych…
– Dokładnie jest to kiermasz Sieci Dziedzictwa Kulinarnego Warmia, Mazury, Powiśle, czyli wszystko to, co najlepsze u nas, na Mazurach.

Oto świat symulakrów, tworzenie przeszłości dla potrzeby komercji, kreowanie fikcji pozbawionej referencji, prezentacja map bez terytorium, okazywanie fragmentów nieistniejącego realnie przeszłego świata. W środowisku komercji i festynu pojawiające się znaki przeszłości stają się oderwane od swych desygnatów, są znakami bez odniesienia, kopiami bez oryginału.

~ R. Sierocki, R.Klesta-Nawrocki, J. Kowalewski “Praktykowanie pamięci. Olsztynianie – rekonesans antropologiczny”

]]>
/wspolczesna-pamiec-olsztyniakow/feed/ 0 2848
Pompowanie kosmicznej bańki /pompowanie-kosmicznej-banki/ /pompowanie-kosmicznej-banki/#comments Fri, 15 Dec 2017 02:33:07 +0000 /?p=2835

Kilka dni czekałem na tę konferencję NASA. Co prawda Agencja regularnie i od dawna skrzykuje media i internet, żeby ogłosić coś szczególnie już-teraz-naprawdę-spektakularnego, ale tym razem zapowiedzieli, że konferencja ma związek z teleskopem Keplera, który od kilku lat skutecznie wykrywa planety posiadające warunki do istnienia tam życia, sugerując też, że w sprawę zamieszane są algorytmy Google, więc tym bardziej można było zacierać ręce. Do tego właśnie teraz przez nasz Układ Słoneczny przelatuje jakieś spłaszczone i podobne kształtem do talerza dziwadło, czyli nic tylko nieziemsko się jarać.

Na konferencji NASA okazało się, że odkryli (tylko) dwie kolejne planety i że odkrycia dokonały (aż) samouczące się maszyny Wielkiego Brata Google’a.

Dla kogoś, kto na co dzień chodzi sobie po ziemi, wszystko to może się wydawać odległe lub beztroskie, jednak opcję spotkania z obcymi traktują serio naprawdę poważni ludzie. Choćby Światowe Forum Ekonomiczne, które w swoim oficjalnym raporcie z 2013 przez dwie strony omawia spotkanie z zielonymi ludkami jako zagrożenie o znaczeniu globalnym ( global risk ), czy Centrum Studiów nad Zagrożeniami dla Rasy Ludzkiej ( Centre for the Study of Existential Risk ) działające na Uniwersytecie w Cambridge, gdzie analizuje się scenariusze na wypadek, gdyby AI wymknęła się nam spod kontroli. Z roku na rok coraz lepiej też sprzedają się roboty-kobiety, jako żywo gestykulujące i mrugające oczami, z tym lub innym akcentem itd.

Ewentualne spotkanie z obcymi rodzi oczywiście pytania natury filozofijakiejśtam; relacje człowiek-AI prowokują z kolei dyskusje o granicach moralności, etyki i czego tam jeszcze. Konsekwencje są takie, że rozwój techniki od lat inspiruje debaty o tym, czy można sobie z androidem ten tego, jeśli np android nie będzie akurat chciał. Albo inspiruje rozważania o skutkach istnienia globalnej świadomości 7 miliardów ludzi podłączonych do jednej chmury obliczeniowej.

Problem z tym badaniem kosmosu i sztuczną inteligencją jest taki, że energetyczno-materialny bilans kosmosu wygląda tak:

Jednak ciemna energia i ciemna materia to jedynie hipotezy (chociaż stanowią ponad 95% składu kosmosu), bo i tych pozostałych 5% nie do końca potrafimy się doliczyć.

Czyli: prawie absolutnie nic nie wiemy nawet o najbliższym nam otoczeniu, mimo to od dziesięcioleci wydajemy kolejne biliony dolarów na badania zaledwie hipotetycznych fenomenów. Więc – cytując Bareję: po kiego wała nam samolot?

Normalnie żaden Kowalski nie dałby złotówki na taki nieistniejący i dodatkowo niepotrzebny mu samolot. Mimo to płacimy składki regularnie i to z uśmiechem, łykając te olśniewające zdjęcia supernowych, głębokiego pola Hubble’a lub relacje z Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, gdzie też oglądają Gwiezdne Wojny. Wydaje mi się, że jest tak dlatego, bo cała machina badawczo-rozwojowa, którą rozkręciła najpierw II WŚ, potem Zimna Wojna, a teraz podsycana jest regularnymi konfliktami musi znaleźć ujście, dostawać systematyczną pożywkę. Nie da się po prostu nagle zwolnić milionów inżynierów – trzeba dać im zajęcie. I to najlepiej takie, na którym znowu zarobi się pieniądze. Skoro więc od II WŚ do dzisiaj wciąż nie udało się możnym dogadać ze sobą tutaj na ziemi, a cała machina jest już rozkręcona, kipiąc wręcz od mocy przerobowych, przeniesienie ciężaru dyskusji w stronę gwiazd, a także zapewnienie dobrego podłoża do eksperckiego rozwijania i równoczesnego spekulowania o sztucznych inteligencjach wydało się całkiem zgrabnym pomysłem. Dodatkowo, w sprawę zaczyna coraz mocniej wchodzić biznes prywatny, w tym rzeczony Google ze swoją sztuczną inteligencją, więc tym bardziej można oczekiwać, że chociaż nie wiadomo czy fair to przynajmniej będzie ciekawie.

Możesz pomyśleć, że to spiskowa teoria, podam więc jeden przykład. Pochodzi z nowego (2017), fascynującego filmu “Podróż do źródeł czasu” wyprodukowanego przez Planete+. Oto fragment:

Ekstremalnie Wielki Teleskop aktualnie stawiany na pustyni w Chile będzie miał 39m zwierciadło o mocy zbierającej 4x więcej światła od obecnie najpotężniejszych teleskopów. Jego pracę będą wspierały dwa wyniesione na orbitę teleskopy (amerykański i europejski). Nowe instrumenty zaczną działać w latach 20. XXI w. Obserwatoria będą działać w ramach programu LSST, polegającego na tym, że dedykowane łącza światłowodowe połączą na nieznaną dotąd skalę superkomputery zlokalizowane na innym kontynencie. Tam dane będą przetwarzane i udostępniane naukowcom na całym świecie przez internet.

Co 47 sekund LSST dostarczy nam nowy obraz nieba. Naszym zadaniem będzie jak najszybsze przekazanie światu obrazu nieba. Opublikujemy katalog zmian nieba w ciągu minuty od zamknięcia migawki. I tak co 47 sekund każdej nocy przez 10 lat. Średnio ujmując LSST będzie co kilka dni obrazować całe południowe niebo. Obecnie jest już wiele podobnych badań, a każdej nocy z całego świata spływają tysiące powiadomień o tym, co się zmieniło na niebie. LSST to nowa jakość. Jest tak wielki i przegląda tak ogromną część przestrzeni kosmicznej, że co noc wykryje 10 mln nowych elementów. I tak przez 10 lat. Zaczyna się więc nowa gra. Skala informacji przerasta wszystko co do tej pory znaliśmy; odkrywa dla nas wszechświat, którego nikt dotąd nie badał.

Chcąc wyłuskać z zalewu danych to, co istotne, program będzie intensywnie korzystał z modeli komputerowych symulujących różne okresy w historii kosmosu. Potężne programy opracowano na podstawie teorii powstawania galaktyk, wpływu ciemnej materii i ciemnej energii, oraz wielu innych parametrów. Zestawy danych są tak bardzo złożone, że chcąc je zrozumieć i zinterpretować potrzebujemy symulacji ewolucji kosmosu.

Do czego więc zmierzam i o co w tym wszystkim chodzi? Mianowicie o to, że badania kosmosu realizują agencje państwowe, takie jak NASA, Europejska Agencja Kosmiczna, które utrzymywane są z podatków. Natomiast beneficjentem całego zamieszania są prywatne firmy/korporacje, od których całą tę infrastrukturę kabli, serwerów i superkomputerów agencje państwowe będą musiały kupić. Pewnie, że facet w Chile dostanie dolar od metra położonego kabla, ale pozostałe 9 dolarów zainkasuje korporacja, która te kable wymyśliła, dostarczyła i które będzie potem serwisować.

Co z tego z kolei wynika? Ano to, że chociaż Kowalski (Ty, ja, podatnik w Chile) będziemy za to wszystko w podatkach płacić to i tak nie uzyskamy odpowiedzi: po kiego wała nam ten samolot? Pewnie że może i potem te osiągnięcia spłyną (zgodnie z teorią dyfuzji technologii) do społeczeństwa. Może i to nam jeszcze bardziej usprawni/polepszy/podniesie jakość życia. Może.

Bo skoro powyższe dobrze opisałem, najpierw skorzystają na tym utrzymywane z podatków agencje, które będą miały co robić, następnie biznes, który na tym zarobi, a na końcu Kowalski, który – przy dobrych wiatrach – pójdzie i kupi jeszcze lepszy mikser, patelnię czy cokolwiek. Po raz drugi dając zarobić firmom/korporacjom. Podniesienie jakości życia nie jest więc koniecznością, a zaledwie możliwością.

Wniosek, który tu się nasuwa jest konsekwencją powyższego, ale tak naprawdę nie wymyśliłem go sam. Jest cytatem, wypowiedzianym w latach 70. przez Chomsky’ego. Brzmi on: Administracja wojskowa to machina w dużej mierze odpowiedzialna za nakłanianie społeczeństwa do subsydiowania rozwoju przemysłu wykorzystującego zaawansowane technologie.

W imię czego? Większego szczęścia obywateli, większej ilości wolnego czasu, większego luzu? Czy w celu dalszego usprawnienia produkcji służącego wąskiej grupie subsydiowanej przez masy? Don’t be evil? Aha…

Nie wiem, co można z tym – oprócz załamania rąk – zrobić. Napisałem kilka dni temu do Chomsky’ego i choć licha jest szansa, że odpowie, bo jest naprawdę zajętym facetem, wydaje mi się, że każdy przynajmniej powinien zdawać sobie sprawę z tej dość prostej w sumie logiki. I rozsądzić, co chce/powinien/może lub nie z tym/na to poradzić. Na razie pozostaje tylko czytać wiersze.

Walt Whitman “Astronom”

Kiedy słuchałem, jak mówił astronom,
Kiedy dowody w cyfrach nakreślił przede mną,
Kiedy pokazał mapy, mnożył, dzielił,
Kiedy siedziałem w sali, a wszyscy bili mu brawo,
Nie wiem, dlaczego czułem się znużony,
Póki nie wyszedłem stamtąd,
A idąc wśród wilgotnej, tajemniczej nocy,
W milczeniu spoglądałem na gwiazdy.

(1865)

]]>
/pompowanie-kosmicznej-banki/feed/ 3 2835
Jak zmienić podwórko po swojemu /jak-zmienic-podworko-po-swojemu/ /jak-zmienic-podworko-po-swojemu/#respond Wed, 13 Dec 2017 06:36:43 +0000 /?p=2815

Muszę przyznać, że kiedy zaczynałem swoje urzędowanie jako burmistrz tego miasta niewiele wiedziałem o miastach i o zarządzaniu ich przestrzenią. Jeśli teraz, po latach, wiem o miastach nieco więcej, to wiem tyle, że miasto tworzy nie jego architektura, lecz kultura. Miasto to nie budynki, a przede wszystkim to, co dzieje się pomiędzy nimi: na ulicach, chodnikach i w parkach.
~ Robert Doyle, burmistrz Melbourne

Wieżowiec na środku pola

Widok powyższej siłowni do ćwiczeń mówi coś zgoła innego. Z pozoru kilka zwykłych przyrządów do aktywności fizycznej, zlokalizowanych obok Parku Elisabeth w Bartoszycach i na prośbę mieszkańców wstawionych tam kilka lat temu w ramach jego rewitalizacji. Gdyby potraktować je jak budynki, o których myślał kiedyś burmistrz Melbourne, że składają się na miasto, to powyższe przyrządy byłyby jak lustro, w którym odbija myślenie władz o aktywności fizycznej mieszkańców. Wówczas wstawienie przyrządu do ćwiczeń byłoby jak pomysł postawienia pięknego wieżowca, w którym nikogo nie stać nawet na czynsz. Albo jak postawienie wieżowca na środku pola, do którego zapomniano zbudować drogę i parking. Bo nie wyobrażam sobie, żeby jakakolwiek szanująca się siłownia nie miała nawet ławki lub szafki, gdzie można położyć swoje rzeczy, postawić butelkę z wodą lub na której można przynajmniej usiąść. Nie mówiąc już o tym, że tę zewnętrzną siłownię w Bartoszycach postawiono zaraz przy wylotówce, obok niczego, za to wzdłuż chodnika, którym mieszkańcy chodzą co najwyżej do pracy. Kto ma tam niby ćwiczyć, w hałasie, ulicznych spalinach i w drodze do pracy? Kto wynajmie biurowiec, do którego nawet nie ma jak dojechać? Fanaberia, implant, marnotrawstwo.

Takich kwiatków można oczywiście zbierać całe pęczki, nam wystarczy tylko jeden, żeby uchwycić pewien problem. Problem działania punktowego bez kontekstu, problem jednorazowej interwencji bez myślenia o konsekwencjach, problem schematyzmu itd. Zwał jak zwał, istotniejsze jest jednak, że nieraz wśród tych pęczków można znaleźć prawdziwe róże, które pewnie jak to róże niepozbawione są kolców, za to na pewno wyglądają i pachną wspaniale.

“Podwórka z natury” – mała skala, wielkie zmiany

Oto bowiem od kilku miesięcy trzy podwórka zlokalizowane w centrum Olsztyna przechodziły gruntowną zmianę. Zaczęło się od deklaracji ich mieszkańców, którzy na wiosnę 2017 r. zgłosili do miasta chęć poprawy jakości swojego otoczenia. Podwórka otrzymały do podziału według potrzeb 33 tys. zł, następnie do pomocy przyszli studenci architektury krajobrazu z UWM, a gdy ostatecznie ustalono jak podwórka mają wyglądać, mieszkańcy przystąpili do prac ( link ).

Każde z podwórek miało inną charakterystykę i problemy . Podwórko przy Placu Konsulatu Polskiego (o kryptonimie „Samochodowe”) od lat zmagało się z parkującymi tam obcymi autami. Nie pomagało nawet blokowanie wjazdu, bo chętni, żeby skorzystać z kilku wolnych metrów zawsze znajdowali sposób, żeby tam wjechać. Drugie podwórko „Na kwadracie” przy ul. Warmińskiej też od dawna zmagało się ze zbyt dużą liczbą parkujących tam samochodów, a brak oświetlenia i jasnego podziału funkcji tego terenu niezbyt sprzyjało bezpieczeństwu bawiących się dzieci. Z kolei trzecie, największe podwórko („Za Torami pod lipami”) przy ul. Limanowskiego nie bardzo wiedziało jak poradzić sobie z psimi kupami czy z brakiem nawet piaskownicy.

Wszystkie podwórka łączyła jednak chęć zmiany istniejącej sytuacji . Problem pojawił się już na początku, bo o ile wiadomo było, że podwórka trzeba zmienić, nie bardzo było wiadomo, w jaki sposób tę zmianę można osiągnąć.

– Jak pytaliśmy siebie nawzajem, czego chcemy, każdy odpowiadał coś w stylu: chcę ładniejszego, lepszego podwórka – opowiada Jacek Rostek, od 6 lat mieszkaniec podwórka „Samochodowego”. – Nie bardzo jednak wiedzieliśmy co dalej. Dopiero studenci z UWM, którzy zaproponowali kilka wstępnych pomysłów nakierowali naszą sąsiedzką dyskusję w stronę realnych rozwiązań. I czas, którego nie mieliśmy dużo, bo do ostatniej chwili walczyliśmy, żeby się wyrobić w terminie. Bez tego pewnie dalej byśmy dyskutowali (śmiech) .

Różne też były (i są pewnie nadal) interesy i stopień integracji mieszkańców każdego podwórka. Wokół podwórka „Na kwadracie” wyłoniło się dużo chętnych do zagospodarowania terenu według swoich potrzeb, sprawy nie ułatwia też niejasny pod względem prawnym sposób użytkowania części terenu. Z kolei „Za torami pod lipami”, chociaż duże, skupia wokół siebie interesy starszych, właścicieli psów i rodziców z dziećmi.

– Na szczęście mamy już wydzieloną strefę dla właścicieli psów, strefę dla seniorów, strefę dla dzieci. Przestrzeni wystarczy dla wszystkich. – mówi Tomek z podwórka „Za torami…”. – Mural też namalowany, więc już jest ładniej, ale i plany mamy bardziej długofalowe. To podwórko z takim potencjałem, że spokojnie będzie tu można organizować koncerty, wystawy plenerowe i wyświetlać filmy. Będzie pięknie, zobaczysz – obiecuje Tomek.

Wartością nie do przecenienia w takich akcjach jest oczywiście integracja mieszkańców i najzwyklejsza świadomość, że można realnie coś zmienić w swoim najbliższym otoczeniu.

– Dopóki na podwórku nie pojawił się sprzęt, który zaczął wyrównywać teren, niewielu wierzyło, że to się stanie naprawdę – mówi Jacek Rostek z „Samochodowego”. – I zamiast mówić sobie „dzień dobry” lub gadać o pogodzie, zaczęliśmy rozmawiać o swoim podwórku. To był idealny pretekst do zmian – podsumowuje.

Chcesz coś zmienić? Pamiętaj, że…

Siłownia w Bartoszycach i pewnie w co drugim polskim mieście pokazuje, że nie wszędzie jest tak różowo. Wiele wskazuje też na to, że taka renowacja podwórek to proces ciągły, wieloletni i dynamiczny. Niemniej na dotychczasowy sukces trzech podwórek złożyło się kilka elementów, które można dość zwięzłowato podsumować i które (moim zdaniem) mogłyby stanowić wskazówkę dla każdego, kto chociaż od czasu do czasu zastanawia się, co i jak można by w swoim otoczeniu zmienić. Pewnie elementów jest więcej, ja wymyśliłem siedem. I chociaż to truizmy, realizacja wielu inwestycji pokazuje, że nawet i te truizmy trudno zastosować. Oto one:

1. Problem musi być jasno określony
I najlepiej formułować go w prostych zdaniach, np.: „Na naszym podwórku parkują tylko auta. Nie ma tam nawet po co wychodzić.”

2. Cel musi być jasno określony
Np.: „chcemy poprawić jakość naszego podwórka.”

3. Cel musi być dokładnie mierzony
Po co naprawiać podwórko, instalować siłownię, stawiać biurowiec, jeśli nie wiadomo jak ocenić, że nam się udało?

4. Określaniu problemu i celu muszą towarzyszyć odpowiednie instrumenty
Mieszkańcy trzech podwórek, które otrzymały finansowanie sami powtarzali “chcieliśmy mieć lepsze podwórko”. Nie wiedzieli jednak jak mają to uzyskać. Zewnętrzna pomoc studentów okazała się bezcenna, a i oni byli zaangażowani w pomoc, bo dzięki temu zyskali konieczną do przyszłej pracy praktykę. Więc najkorzystniej, gdy sytuacja jest z gatunku win-win : instrumenty, ale i podane przez ekspertów, którzy w ich podaniu mają swój interes.

5. Chęć zmiany muszą odczuwać ci, których ta zmiana będzie dotyczyć
Nie wystarczy stwierdzić “na ten skwer lub podwórko nikt nie przychodzi. Jest źle zaprojektowany.” Można wstawić najnowocześniejszą siłownię z hydromasażem, ale nikt nie będzie z niej korzystał jeśli będzie niepotrzebna lub będzie daleko.

6. Zmiana musi wystąpić w określonym czasie
Nie wystarczy stwierdzenie “nie będą u nas parkować samochody”. Terminu można nie dotrzymać, ale nic tak dobrze nie motywuje jak deadline na przedwczoraj.

7. Udział władzy powinien być tak minimalny, jak to tylko możliwe
Wszelkie znaki na niebie i ulicach wskazują, że jeśli da się coś zrobić w osiem lat, władza zrobi to w dziewięć, a i tak spora szansa, że nie najlepiej. Renowacja podwórek pokazuje więc, że jeśli władza ograniczy swoje działania do wydania pieniędzy zapewniając eksperckie oko fachowców z danej dziedziny, szansa na powodzenie działań jest duża.

– A jakie mamy plany? Co dalej z naszym podwórkiem? – pyta Jacek z „Samochodowego”. – Dalej będziemy sobie po prostu żyć.

——

Spotkanie podsumowujące pierwszą edycję „Podwórek z natury” odbyło się w sobotę (9.12.2017) w Muzeum Nowoczesności. Pełną listę podwórek, wraz z koncepcjami na zmianę można zobaczyć tutaj ( link ) Druga edycja “Podwórek…” w 2018 r.

]]>
/jak-zmienic-podworko-po-swojemu/feed/ 0 2815
Jak zmieniać swoje miasto. Krótka historia z olsztyńskim tramwajem w tle /jak-zmieniac-swoje-miasto-krotka-historia-z-olsztynskim-tramwajem-w-tle/ /jak-zmieniac-swoje-miasto-krotka-historia-z-olsztynskim-tramwajem-w-tle/#comments Wed, 06 Dec 2017 09:26:24 +0000 /?p=2790


Za czasów studenckich, kiedy jeszcze chciało mi się kopać z koniem, postanowiłem w ramach zaliczenia przygotować analizę prasy. Chciałem w niej sprawdzić, w jaki sposób media drukowane (czyli gazety) piszą o monitoringu wizyjnym. Przyjąłem, że skoro nie ma w Polsce badań o skuteczności działania kamer, a wieszają je wszyscy i wszędzie, być może ich popularność da się (chociaż pośrednio) wytłumaczyć chwalebnymi artykułami prasowymi na temat monitoringu. Przeanalizowałem ponad 12 tys. artykułów z okresu 2000-2012 i poszedłem z wynikami do profesora, a on do mnie: “super analiza, choć wyniki przewidywalne, więc jeszcze ciekawsze byłoby dowiedzieć się, co piszą ludzie w komentarzach. Sprawdzał Pan?”

Nie sprawdzałem i nie sprawdziłem też do dziś, ale niech to, co poniżej, posłuży jako korespondencyjnie odrobione zadanie z gwiazdką.

Okazja nadarzyła się nielicha, bo trafiłem na stronę olsztynskietramwaje.pl, na której Marcin Bobiński szczegółowo dokumentuje okoliczności wprowadzania do miasta tego środka komunikacji publicznej ( link ). Olsztyńskietramwaje.pl jeden z takich blogów, na którym jeden wpis czyta się pół godziny, bo tyle w nim wątków, detali i odnośników do źródeł. Czyli że merytoryczny. I skrupulatnie zostało mi tam wytłumaczone, że:
– liczba pasażerów komunikacji miejskiej w okresie 2012-2016 systematycznie rośnie;
– kursy tramwajów stanowią 9% wszystkich kursów komunikacji publicznej, a mimo to przewożą 14,4% wszystkich pasażerów;
– tramwaje są pojemniejsze nawet od największych autobusów;
– koszt przejazdu kilometra tramwaju przy uwzględnieniu liczby pasażerów, których zabiera jest taki sam jak koszt przejazdu autobusu (a tramwaj – dodatkowo – jest szybszy);
– średnia liczba pasażerów tramwaju to 50,9, samochodu – 1,3;
– 50,9 osób zajmuje przestrzeń o długości 29,3 m (jeśli jadą tramwajem) lub 175 m (licząc po 1,3 osoby w samochodzie).

Na koniec dowiedziałem się jeszcze, że:


Tak się akurat złożyło, że 3 grudnia 2017 r. minęły dwa lata od re-wprowadzenia tramwaju (bo Olsztyn już tramwaje kiedyś miał). Gazeta Olsztyńska napisała z tej okazji okolicznościowy artykuł. Czytam, zjeżdżam do komentarzy, a tam:

Tramwaj zwany władzą, czyli dlaczego jedziemy w złym kierunku

Zwykle lektura takich komentarzy sieje w czytającym defetyzm. Wyobrażenie sobie tłumu zaślinionych od jadu i zgorzknienia autorów komentarzy naprzeciw jednego lub ewentualnie kilku proponentów jakichś niepopularnych rozwiązań może wywołać uśmiech chyba jedynie na twarzy jakiegoś sadysty. Nie dziwne więc, że podejmowanie ważnych decyzji, czyli takich, które wpłyną na los naprawdę wielu ludzi, wygląda nierzadko według schematu: “ wiem, że to co robię, jest słuszne. Podpiszę więc co trzeba, ale od razu ucieknę. Nie będę w ogóle organizować żadnych spotkań, konsultacji, dyskusji i otwartych posiedzeń. Lepiej przeczekać, może im przejdzie. Czas sam im pokaże, że miałam/em rację. ” Z punktu widzenia kogoś, kto podejmuje ważną decyzję zachowanie jak najbardziej racjonalne – nie da się rozmawiać z rozwrzeszczaną masą ludzi . Jaki to jednak dla takiej masy generuje komunikat? “ Powiedział A, nie powiedział B. Oszust/krętacz/tchórz z niego.

Autoterapia to jednak tylko początek, wierzchołek góry. Re-wprowadzenie tramwajów w Olsztynie pokazuje kilka innych, mniej oczywistych rzeczy. Dotyczą one (te rzeczy, nie tramwaje) sposobu sprawowania władzy i niedobrego kierunku, w jakim zmiany tego sprawowania władzy zmierzają. Kierunek ten ma po drodze kilka nieprzyjemnych przystanków (choć pewnie więcej, tylko nie umiem wymyślić). Oto bowiem Pan Piotr Grzymowicz, od 7 wówczas lat prezydent Olsztyna, który dodatkowo posiada wieloletnie doświadczenie samorządowe, będąc przy okazji doktorem budownictwa lądowego, wprowadza do Olsztyna tramwaje. Ich wprowadzenie wywołuje powszechny (a przynajmniej, powszechnie widoczny) hejt, którego Prezydent jest najbardziej oczywistym adresatem. Skąd się między innymi bierze ten hejt? Z niezrozumienia problemu. Skąd się bierze to niezrozumienie problemu? Z braku przekonującej informacji. Celowo piszę “przekonującej”, bo nie chodzi tylko o informację. Nie sztuką jest coś komuś powiedzieć. Sztuką jest tak powiedzieć, żeby zrozumiał, a największą sztuką jest powiedzenie tak, żeby tego kogoś przekonać . Mikołaj Kopernik po napisaniu “O obrotach…” też nie zyskał specjalnego rozgłosu. Dopiero “Narratio Prima” napisana przez jego ucznia, Joachima Retyka, w której przystępnie wyjaśniono koncepcję Kopernika sprawiła, że ludzie zaczęli oswajać heliocentryzm. Zatem mówienie tak, aby kogoś przekonać to pewna sztuka i to sztuka najwyższej próby – poziom profesury. My tu jednak musimy się cofnąć do podstawówki, gdyż: była jakakolwiek kampania informacyjna przed wprowadzeniem tramwaju? Nie było. Czyli minusik. Dla Pana Piotra, nie dla Pana Mikołaja. Ten ostatni, w przeciwieństwie do Prezydenta Olsztyna znalazł swojego, na szczęście (przekonującego!), popularyzatora.

Druga kwestia, oprócz często występującego braku jakiejkolwiek informacji, to profesjonalizacja działań władzy . Popularna jest opinia, że przez wiele lat mieliśmy w Polsce do czynienia z indolencją władzy – na różnych szczeblach. Ignorancja, dyletanctwo, inercja, niekompetencja – te określenia też można spotkać. Ich wspólnym mianownikiem jest stwierdzenie: rządzi nami X, ale i tak się nic nie dzieje, nie zmienia się na lepsze itd. To ogólnie znamy, a kto nie zna, niech sobie przypomni pierwszą lepszą rodzinną dyskusję o polityce. Obecnie sądzi się zatem, że serum na tę sytuację ma być coś odwrotnego – profesjonalizacja działań władzy właśnie. Pewnie, że lepiej jest mieć za prezydenta doktora budownictwa niż durnia po podstawówce, jednak doktor budownictwa nie jest jednocześnie ekspertem od urbanistyki, a urbanista nie musi się znać na psychologii społecznej itd . Dlaczego to takie ważne? Bo popularne dzisiaj od Wiejskiej po Pcim przekonanie, że rządy lub prezydentury ekspertów, fachowców i profesjonalistów są rozwiązaniem dobrym też posiada swoje mankamenty. Mogę się tu komuś narazić, tak się jednak składa, że ta opinia ma już prawie 100 lat i wcale nie jest moja:

Przedtem ludzi dzieliło się w sposób prosty, na mądrych i głupich. Ale specjalisty nie można włączyć do żadnej z tych kategorii. Nie jest człowiekiem mądrym, bo jest ignorantem, jeśli chodzi o wszystko, co nie dotyczy jego specjalności; jednak nie jest także głupcem, ponieważ jest „człowiekiem nauki” i zna bardzo dobrze swój malutki wycinek wszechświata. Trzeba więc o nim powiedzieć, że jest mądro-głupi. Jest to sprawa nadzwyczaj groźna, oznacza bowiem, że człowiek ten wobec wszystkich spraw, na których się nie zna, nie przyjmuje postawy ignoranta, lecz wręcz przeciwnie, traktuje je z wyniosłą pewnością siebie kogoś, kto jest uczony w swej specjalnej dziedzinie. Cywilizacja, czyniąc go specjalistą, spowodowała zarazem to, że w pełni z siebie zadowolony zamknął się hermetycznie we własnej ograniczoności; a z kolei wewnętrzne poczucie zadufania i własnej wartości prowadzi go do tego, iż pragnie dominować także w dziedzinach nie mających nic wspólnego z jego wąską specjalizacją. Rezultat jest taki, iż mimo że w swojej specjalności osiągnął najwyższe kwalifikacje – specjalizację – a więc cechę wręcz przeciwną do tych, które charakteryzują człowieka masowego, to jednak we wszystkich innych dziedzinach życia zachowuje się jak pozbawiony wszelkich kwalifikacji człowiek masowy. (Ortega y Gasset, 1929)

Od jakiegoś czasu zaczęliśmy powierzać stanowiska publiczne ludziom, którzy są ekspertami w jakiejś dziedzinie, jakby kompletnie zapominając o tym, że jest to równocześnie ich ograniczenie. Pewnie, że lepiej jeśli ministrem rozwoju będzie ekonomista niż grzybiarz, niemniej sprowadzając wszystko do koniecznej łopatologii: to, że Messi czy Ronaldo strzelają tyle bramek, wcale nie oznacza, że będą odnosić sukcesy jako trenerzy. Może i za Bońka ruszyło się coś wreszcie w naszej narodowej piłce, jednak sukcesy reprezentacji to raczej zasługa menedżerskich umiejętności Bońka, a nie tego, że strzelał tyle goli. Wszak np. wcześniej naszą kadrą zarządzał były sędzia piłkarski, tak samo więc związany z piłką jak nasz niegdysiejszy, wybitny łowca bramek. To, że prof. Religa miał niepodważalne w skali światowej zasługi kardiologiczne wcale nie musiało się przełożyć na jakość jego ministrowania. Wracając więc do olsztyńskiego tramwaju: to, że doktor budownictwa lądowego rozumie sens kilku zgrabnych tabel nie oznacza, że re-wprowadzenie tramwajów jest oczywistą koniecznością. Nie wystarczy, że wie to on i kilka innych osób w mieście; nawet nie wystarczy, że doktor budownictwa pokaże te tabele społeczeństwu. Chodzi o ten poziom profesury, czyli o-to-dokładnie-wszystko-inne, co nie jest związane z merytoryczną częścią jakiejś sprawy. Czyli o kompetencje miękkie, związane z rządzeniem, zarządzaniem ludźmi i ich oczekiwaniami. I z pewnym rodzajem inteligencji emocjonalnej, która popycha w stronę pytania: no dobra, ale czy ludzie to zrozumieją? Zrozumieją, jasne, tyle że po swojemu, co najlepiej pokazuje zbiorowa paranoja na punkcie tramwajów. I co z tego, że zasadność ich wprowadzenia rozumie doktor budownictwa, skoro w przyszłym roku może wylecieć ze stanowiska?

Trzeci aspekt całego “sprawowania władzy i niedobrego kierunku jej zmian” dotyczy kadencyjności . Coraz częściej dominuje pogląd, że należy skrócić kadencyjność publicznych stanowisk decyzyjnych. Nie mieszając do tego politycznych wyjaśnień można znowu powiedzieć: pewnie, że lepiej, jeśli raz na cztery lata ma się okazję powiedzieć wyborcze “sprawdzam” i podziękować co bardziej niekompetentnemu wójtowi czy prezydentowi miasta, ale sprowadzając znowu tę logikę do absurdu, można zapytać: czy wg Pani/Pana lepiej wybierać prezydenta miasta raz na tydzień, czy raz na 20 lat? Pytając jeszcze inaczej: czy uważa Pani/Pan, że wygłoszenie w telewizji powszechnie niepopularnej opinii, kiedy czas antenowy dla zaproszonego gościa to łącznie 4 do 7 minut (przerywane dodatkowo reklamami), jest możliwe do sensownego wytłumaczenia? Omawiając kadencyjność można wyciągnąć Niskanena i przez dwa dni szczegółowo tłumaczyć modele maksymalizacji budżetowej w relacji do efektywności działań władzy, na szczęście najnowsza historia dostarcza dużo więcej dużo bardziej uchwytnych przykładów . Pan Grzymowicz nie jest więc ani pierwszym, ani prawdopodobnie ostatnim, który wpadł na pomysł realizacji powszechnie niepopularnej wizji; tak się jednak składa, że inni też już próbowali i to z bardzo dobrym skutkiem.



Kopenhaga i Nowy Jork, Singapur i Olsztyn – wszędzie mówią, że się nie da

Oto bowiem mamy np. Jana Gehla, duńskiego urbanistę, który pod koniec lat 60. rozpoczął powolną, lecz systematyczną drogę, którą podążyła Kopenhaga, zmieniając się z zakorkowanego w rowerowe i tętniące życiem ulicznym miasto. Gehl zaczął od przeanalizowania układów ulic, architektury. Analizował je pod kątem ich funkcji i sposobów, w jakie są wykorzystywane przez ludzi. Jego pomysł był następujący: architektura to nie obrazek 2D, czy makieta, lecz interakcja pomiędzy budynkiem a człowiekiem. Jak z tą karafką – sama w sobie jest tylko modelem, najciekawsze jest to, co się z nią dzieje w rzeczywistości.

Niekorzystna pozycja, z której zaczynał Gehl była jednocześnie jego szansą: był jedynie urbanistą-badaczem, niezatrudnionym nawet w urzędzie miejskim, zewnętrzna pozycja zapewniała mu jednak większą swobodę myślenia i mówienia. W 1968 r. rozpoczął więc swoje badania nad przestrzenią publiczną, to co tu jednak istotne, ich rezultatem były konkretne wskazówki dla miasta, które można zastosować , żeby wyprowadzić samochody z centrum miasta, ułatwić pieszym poruszanie się po ulicy, zwiększyć bezpieczeństwo komunikacyjne itd. Gehl zaproponował więc m.in.:
– całkowite ograniczenie wjazdu samochodów do centrum, który zaczęto stosować najpierw w weekendy, z czasem w pozostałe dni tygodnia;
– tworzenie małej zielonej architektury przy ulicach zwalniającej prędkość poruszania się samochodów i generowany przez nie nieznośny hałas;
– tworzenie tam gdzie to możliwe małych schodków, zagłębień, narożników, przy których można się zatrzymać, przysiąść (czytaj: postawienie ławki to nie wszystko);
– ulgi w czynszach dla małego biznesu, przy których można wybrać jabłka, pamiątki czy kawę;
– wprowadzenie zakazów zaklejania szyb reklamami, uniemożliwiającymi zajrzenie do środka (czytaj: idąc po chodniku można się przy okazji rozglądać, przystawać).

Gehl był prekursorem. Miał do dyspozycji jedynie wyniki swoich badań i pomysły. Sam wielokrotnie podkreśla, że najczęstszą reakcją mieszkańców i kopenhaskiego magistratu na jego propozycje był wówczas argument: “nie jesteśmy Włochami, żeby przesiadywać w kawiarenkach na kawie. To północna Europa, tutaj jest zimno. Potrzebujemy samochodów, żeby szybko się przemieszczać!” Jednak proponowane przez Gehla rozwiązania były proste do wprowadzenia. Koszt (próg wejścia) i skala, w jakich mogły zostać wprowadzone były niewielkie i to zachęciło włodarzy do spróbowania. Regularnie monitorowano też efekty poszczególnych działań, żeby móc systematycznie komunikować je społeczeństwu dalej. Studenci kierunków społecznych i ASP sprawdzili np., że tylko w pierwszym roku po zamknięciu głównej ulicy – Stroget – ruch pieszy wzrósł tam o 35%. I sprawdzili to za darmo, w ramach bezpłatnych praktyk, po czym zaczęli sprawdzać efekty pozostałych działań, które – znowu – komunikowano systematycznie ludziom przez kolejne lata. Upieczono więc kilka pieczeni na jednym ogniu, a sukces w pierwszym roku i w małej skali, pociągnął za sobą realizację kolejnych działań . Obecnie 37% mieszkańców Kopenhagi dojeżdża do pracy i szkoły rowerem, a wszystko to w mieście o niemal identycznej powierzchni, co Olsztyn (Kopenhaga – 88,26 km2, Olsztyn – 88,33 km2), niemal identycznych średnich opadach w roku, co Olsztyn (Kopenhaga – 670,6 mm, Olsztyn – 635 mm) i niemal identycznej średniej temperaturze rocznej, co Olsztyn (Kopenhaga – 11 C, Olsztyn – 7,9 C).

Liczby mają swój urok, ale trzeba umieć nimi operować. Drugi przykład skutecznych działań dokładnie to pokazuje. Ich autorką była Janette Sadik-Khan, przez 6 lat Komisarz Transportu Nowego Jorku. Tak jak Gehl, Sadik-Khan zaczęła od badań i pomysłów. Jej celem było usprawnienie funkcjonowania głównych linii autobusowych, uczynienie z roweru realnego i bezpiecznego środka transportu, oczyszczenie powietrza, redukcja korków itd. Wyobraź sobie, obejmujesz urząd Komisarza Transportu Nowego Jorku i obwieszczasz jego mieszkańcom, że:
– wprowadzisz opłaty za wjazd do poszczególnych części miasta;
– zwęzisz ulice;
– wyprowadzisz na ulice rowery, którym stworzysz dedykowane pasy ruchu.

I wszystko to chcesz wprowadzić w Nowym Jorku, z ponad milionem znaków drogowych, blisko 13 tys. skrzyżowań ze światłami i to w urzędzie, w którym pracuje 4,5 tys. osób. Tzw. reakcję społeczną na takie wizje można sobie tylko wyobrazić, jednak Sadik-Khan – tak jak Duńczyk – postanowiła rozpocząć ich realizację od małych działań . Trudno to sobie nawet wyobrazić, ale gdy obejmowała swój urząd w 2007 r., zaczęła od chałupniczych metod: farb, donic, świateł, znaków, sygnałów i kamieni. Dla przypomnienia, robiła to w Nowym Jorku, takim dużym amerykańskim mieście, w 21. wieku. Żeby było jeszcze ciekawiej, jej szefem był przecież Michael Bloomberg (ówczesny burmistrz NY), miliarder z sukcesami także w zarządzaniu miastem, których nie udało się osiągnąć nikomu przed nim, a Ty na rozmowie o pracę zaczynasz gadać o donicach, farbach i kamieniach… Niemal każdy jej pomysł Bloomberg kwitował “show me the numbers”, a Sadik-Khan pokazywała mu dane, niejednokrotnie sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, kontrintuicyjne. No bo jak to tak: węższe ulice mają doprowadzić do upłynnienia ruchu? Ograniczenie ruchu samochodów ma doprowadzić do zwiększenia obrotu u sklepikarzy? Bloomberg sam w to nie wierzył, lecz wierzył danym i liczbom.

Po sześciu latach urzędowania lista sukcesów Sadik-Khan jest aż zbyt długa, żeby ją tutaj referować. Istotniejsze jest, że realizacja poszczególnych pomysłów była zorientowana na cel. Oznaczało to, że działania, realizowane indywidualnie, były oczywiście częścią większej strategii, jednak ich efektem miały być konkretne liczby. I podobnie jak u Gehla część z nich wymagała zmiany detalu, doprowadzając do zmian w większej skali.

Pokutuje w Polsce przekonanie, że nic się tutaj nie da zrobić – niedasizm, polactwo itd. Tymczasem formuła konsultacji społecznych wszędzie wygląda tak samo, opór przed zmianą wszędzie jest taki sam. Nowojorczycy uważają, że ich miastem nie da się zarządzać i nic się nie da zmienić. Skoro w Nowym Jorku, Kopenhadze i Olsztynie wszyscy myślą tak samo oznacza to tylko tyle, że ludzie są tak samo leniwi i sceptyczni na każdej szerokości geograficznej . Sadik-Khan zaczęła więc od przyjęcia następujących założeń:
– polityk miejski musi mieć jaja;
– lokalne społeczności myślą najczęściej zbyt wąsko, a włodarze miast – zbyt szeroko. Najpierw trzeba ustalić wspólną wizję, następnie ustalić ją w języku zrozumiałym dla obu stron, na końcu zastanawiać się jak ją wdrożyć;
– konieczna jest zmiana dotychczasowej formuły spotkań publicznych z “my mówimy do was, a potem wy zadajecie pytania” na “dzielimy się na mniejsze grupki i rozmawiamy przy dziesięcioosobowych stolikach. Wnioski spisuje jedna osoba”;
– niemożliwe jest uzyskanie akceptacji wszystkich, zamiast gadać lepiej jest działać i uczyć się na błędach;
– zawsze znajdą się ludzie, którym się coś nie podoba.

Być może dygresje te były nieco przydługie, wciąż pamiętam jednak o trzecim aspekcie “sprawowania władzy i niedobrego kierunku jej zmian” – o kadencyjności. Zmiany wprowadzane przez Gehla i Sadik-Khan łączą więc, jak sądzę, dwie główne rzeczy: mieli wizję zaczynając od działań w mikro skali, lecz działaniom tym towarzyszyło stałe, niezmienne otoczenie administracyjne . Realizacja rewolucyjnych, kontrintuicyjnych decyzji mających wpływ na życie wielu ludzi byłaby niemożliwa, gdyby zostały zatrzymane w połowie drogi. W okresie 1962-2004 Kopenhaga miała więc trzech burmistrzów (pierwszy rządził 14 lat, drugi – 13, trzeci – 25), z kolei Sadik-Khan, chociaż jej kadencja trwała 6 lat, pozostała na stanowisku u Bloomberga, który rządził Nowym Jorkiem przez lat 11. Premier Singapuru, Lee Kuan Yew – facet, który wykiwał Malezję, Chiny, ZSRR, Wielką Brytanię i USA (jednocześnie!) i wyszedł jeszcze na swoje, nie osiągnąłby tyle kierując swoim krajem kilka lat. A tak – rządził przez 31, następnie wicepremierem został jego syn, a obecnie (od 2004 r.) pełni funkcję premiera.

Od Przemyśla po Szczecin i od Suwałk po Wałbrzych, szeroko rozpowszechnione jest przekonanie, że jeśli chce się coś zrobić, najlepiej zrobić coś wielkiego. Przekonanie to złudne, nieskuteczne, szkodliwe i kontrproduktywne, bo nawet najdalsza podróż zaczyna się od pierwszego kroku . Niemniej, należy jednak powiedzieć, że część podejmowanych w Olsztynie decyzji ma kierunek odwrotny od logicznego. I tak np.:
– wprowadzono tramwaje bez towarzyszącej temu kampanii informacyjnej (czytaj: dano komuś komputer nie ucząc jego porządnej obsługi);
– zrobiono Park Centralny bez ławek (czytaj: nikt nie przyjdzie do parku, w którym nie można nawet siedzieć);
– utworzono stanowisko Miejskiego Oficera Rowerowego bez prerogatyw do wydawania przez niego wiążących decyzji (czytaj: wstawiono drzwi, do których nikt nie ma nawet klucza).

Nie trzeba zresztą sięgać wysoko, wystarczy rozejrzeć się wokół siebie. Na pętli tramwajowej na Jarotach zamontowano dwa lata temu kilkanaście stojaków rowerowych. Przez ostatnie 3 miesiące przejeżdżałem tamtędy dwa razy dziennie, lecz nie widziałem tam nigdy żadnego roweru. Powód jest, jak sądzę, banalnie prosty: ludzie nie będą korzystać nawet z podgrzewanych stojaków, jeśli prowadzi do nich tylko jedna ścieżka rowerowa, wytyczona dodatkowo wzdłuż głównej – i tak zresztą – przelotowej ulicy . Jak ludzie z okolicznych domów i bloków mają dojechać do lśniących stojaków, skoro na pobliskie osiedla nie prowadzi żadna droga, a stanowisko na rowery jest ustawione tak daleko, że nie opłaca się łazić naokoło?

Co można zrobić?

Oczywiście nie wszystko w tym mieście jest źle, nie o to chodzi. Autoterapię niech sobie robią ludzie w komentarzach pod artykułami Gazety Olsztyńskiej. Trzeba jednak bez tkliwego sentymentalizmu powiedzieć, że znajdujemy się w takim punkcie historii, w którym pieniądze, kompetencje poszczególnych ludzi, ich wiedza i możliwości już teraz istnieją, już teraz są dostępne. Coś jednak wciąż jest nie tak. Aż nadto jest badań, komentarzy i głosów, które stwierdzają, że współpracę traktujemy w kategoriach gry o sumie zerowej, a nie dodatniej, że pieniądze unijne wykorzystujemy na efektowne, a nie efektywne projekty, że nadmiernie wierzymy w zbawczą moc prawa, które wystarczy zmienić i wszystko będzie cacy. Wydaje mi się, że powyższe przykłady działań miejskich nie tylko pokazują, że “można”, ale są one na tyle konkretne, że można się z nich czegoś nauczyć dla siebie. Dla nas. I to w małej skali, małym kosztem.

Dlatego biorąc pod uwagę tramwaje, komentarze pod artykułem Olsztyńskiej, Gehla, Sadik-Khan i wszystko pozostałe powiedziałbym, że w zasięgu olsztyńskiego magistratu w najbliższym czasie mogłoby być :
– regularne monitorowanie efektów działań okołotramwajowych (wraz z polityką rowerową);
– stworzenie długofalowych i systematycznych kampanii informacyjnych dotyczących polityki transportowej miasta;
– redukcja kosztów działań do minimum (korzystanie ze studentów tak bardzo jak to możliwe, tworząc jednocześnie platformy do współpracy między uczelnią a miastem).

Ale to, na czym skupiłbym się przede wszystkim to: rozpoczęcie od działań w małej/mikro skali. Od podwórek, skwerów, pojedynczych ulic.

Wiem, że brzmi to trochę tak, jakby zacząć zmieniać świat od mówienia ludziom, co mają robić. Dlatego żeby nie było, że tylko gadam, deklaruję, że przez najbliższy rok postaram się doprowadzić do przyjęcia choćby decyzji w sprawie poprowadzenia przynajmniej jednej, dodatkowej ścieżki rowerowej do tego nieszczęsnego stojaka. Jestem sam, ale hej! Może to jest kierunek? Bo przekładając jednego czytelnika tego bloga na jedną inicjatywę, przez ostatni rok świat polepszyłby się o przynajmniej kilka tysięcy malutkich działań. To jak? Umawiamy się, że Ty też, za rok, tutaj, o tej samej porze. Wchodzisz w to? 🙂

Obserwacje, na których opierała się Jacobs, niezmiennie stanowią najlepsze narzędzie projektowania współczesnych miast. Wystarczy, że urbaniści – zamiast wytyczać ulice, patrząc na miasto z lotu ptaka, i skupiać się na ruchu kołowym – przyjrzą się temu, co się dzieje na ulicy. Gdy się widzi, jak ulica funkcjonuje, można rozwiązać jej problemy. “Miastu nie można narzucić logiki. Tworzą je ludzie, więc to do nich, a nie budynków, musimy dostosowywać plany.” (Sadik-Khan “Walka o ulice”, 2017)

]]>
/jak-zmieniac-swoje-miasto-krotka-historia-z-olsztynskim-tramwajem-w-tle/feed/ 6 2790