Gdy mówi się lub myśli o czymś, robi się to JAKOŚ.
Mówienie lub myślenie ma bowiem ZAWSZE swój początek, środek i koniec.
Tak jak dobierane słowa lub myśli; one mają swoje znaczenie i energię. WSZYSTKIE.
JAKOŚĆ myślenia i mówienia ma wpływ na to, jak widzimy świat, a ten proces określa się jako ramowanie (ang. framing ). Fachowcy spędzają swoje życie badając ten fenomen, ale sedno jest z grubsza takie jak powyżej.
A co w sytuacji, kiedy o czymś/o kimś nie myśli się lub nie mówi się prawie W OGÓLE?
90 procent stygmatyków w historii stanowiły kobiety, a Kowalski z ulicy i tak wymieniłby Ojca Pio lub Franciszka z Asyżu.
O religię, doktryny i osobiste niechęci mniej tutaj idzie. Bardziej o jawny (lub właśnie skryty), usankcjonowany i systematycznie przez ponad 1 500 lat potwierdzany szowinizm instytucji, na której – bądź co bądź – oparła się Europa Zachodnia.
Najciekawsze jednak kto/co dziś określa zasięg tej seksistowskiej ramy i jak tam wyglądają współczesne, ekhem… parytety.
—
Źródło:
Michael P. Carroll –
Catholic Cults and Devotions: A Psychological Inquiry
Wy,
Mieszkanki i Mieszkańcy dużego miasta. Wy – 6 milionów Obywatelek i Obywateli Warszawy, Krakowa, Wrocławia, Poznania i Trójmiasta. Mieszkacie w Wielkiej Piątce, wiemy to. Patrzymy na Was. Widzimy w wiadomościach. W Piątce rozwiniętej, wygranej, perspektywicznej. Nas z małych miast jest więcej, dużo więcej, ale to Wy jesteście tą białą owieczką. O Was się mówi, o nas – milczy. Jesteście dla nas wzorem, który staramy się naśladować. Z uznaniem patrzymy jak kwitniecie, jak wyznaczacie standardy, jak sumiennie przecieracie szlaki, którymi i my staramy się później podążać.
Niektórzy z nas twierdzą, że nie mieliśmy tyle szczęścia co Wy. Że to wina historii, polityki, albo że po prostu nie byliśmy zbyt błyskotliwi lub pracowici. Zdania są podzielone, tak jak podzielone są co do tego, które z Waszych dużych miast jest trzecie, piąte lub drugie i czemu dokładnie zawdzięcza akurat to miejsce. Jakby nie było, my zostaliśmy w tyle, Wy kroczycie odważnie naprzód.
Gdy mówię o Was lub o nas, nie mam na myśli wszystkich. Wiem, że to nadużycie. Czerski pisząc “My, dzieci sieci” też to wiedział. Jeżeli piszę „my” – to znaczy: „wielu z nas”, albo „niektórzy z nas”. Jeżeli piszę: „jesteśmy” – to znaczy: „bywamy”. Piszę: „my” tylko dlatego, żeby móc o nas w ogóle napisać. Tak pisał 6 lat i tydzień temu ( link ).
Niekiedy dochodzi do naszego spotkania – w internecie, w serialu telewizyjnym, przy okazji rodzinnych imprez. To spotkania nierówne, niesprawiedliwe, często naznaczone hierarchią, choć nikt przecież nie spisał tej hierarchii na papierze. Nie umówiliśmy się, że tak będzie, być może nie ma na to nawet oficjalnej zgody. Cichy niuans i niemy konsensus. Autor: nieznany.
Różnice między nami są subtelne. To dwa sosy w Żabce, które Pani proponuje w małym, zamiast jednego w dużym. To memy i virale, które Wy wymyślacie, choć bawią nas wszystkich. To nasze wzajemne wizyty: gdy przyjeżdżacie do nas, takie wizyty dla Was to wytchnienie, nasze u Was to skrzywdzenie. Wy do nas na Mazury lub w Bieszczady jeździcie, żeby odpocząć; my do Was do Warszawy lub Trójmiasta, żeby się obkupić.
Te proste zestawienia, choć niepozbawione przecież uproszczeń, dają odróżnić nas od Was. To pretensja kelnerki z małego miasta, której pewność siebie przechodzi nieraz w obsceniczność. To pewność siebie kogoś z Wielkiej Piątki, która podczas wizyty u nas zdradza niekonieczną butę.
Łączy nas chęć zmiany i poszukiwanie lepszego, niemniej podobieństwa między nami kończą się wyłącznie na słowach. Wy chcecie mieszkać na wsi, z której my chcemy wyjechać. Wy pędzicie po spokój, którego my mamy w nadmiarze. Wybór najatrakcyjniejszej oferty na popołudnie wymaga od Was niemałego kunsztu, czekanie na jakiekolwiek atrakcje wymaga od nas niemałej cierpliwości.
Żyjemy w dwóch równoległych rzeczywistościach. Są równoległe i równorzędne, choć wszyscy gorąco chcielibyśmy wierzyć, że żadna z nich nie istnieje naprawdę. Chcemy wierzyć, że nie ma znaczenia czy szef, który z Wami komunikuje się mailem, z nami kontaktuje się osobiście. Że nieistotne czy sprawę załatwi Wam anonimowy urzędnik, czy nam – sąsiad lub w najgorszym razie daleki znajomy. Że u Was trudno coś zmienić, bo trzeba pogodzić mnóstwo interesów, a u nas trudno coś zmienić, bo nikt na to w ogóle nie wpadł to obojętne akcenty i nieważne dekoracje tego samego problemu.
Nasze miasta przypominają zamykane na noc wioski rybackie, Wasze – tętnią powierzchownymi rozmowami z zagranicznymi gośćmi. Nadmiar kreatywności innych Was onieśmiela, my nie mamy kreatywności od kogo się uczyć.
Wy, z Wielkiej Piątki, ciężko pracujecie, żeby móc sprawdzać na sobie najlepsze rozwiązania. Być może nawet robicie tak z myślą o nas, bo chcielibyście, żeby nam też było równie dobrze jak Wam. A my naśladujemy Was najlepiej jak potrafimy. I dziękujemy Wam za to. Szkoda tylko, że wzajemnie wspieramy się w przekonaniu, że możemy być tacy sami. A przecież gołym okiem widać, że to nieprawda. I to jest chyba właśnie najpiękniejsze.
—
Mapka: “Bliska Praca? Za daleko”, Rzeczpospolita 6.02.2018 (
link
)
Wszyscy na świecie wiedzą, że Paryż ma duszę, nikt zaś nigdy nie słyszał o duszy Lyonu, Sztokholmu czy Detroit. Mówi się także, że Paryż jest pełen czaru, zaś Kopenhaga ładna, a Budapeszt piękny. Jest to ogromna różnica w określeniach tak na pozór zbliżonych, taka właśnie, jak pomiędzy czarem, wdziękiem, urokiem – a pięknością. I ta różnica stanowi o „duszy miasta”.
Ostatecznie Tyrmand jednak spasował. Springer próbował, Wańkowicz lawirował, Chesterton analizował. Paweł Sołtys twierdzi, że co najwyżej dzielnice można porównywać.
Nową Hutę z Krzykami, Pragę z Jeżycami, Jaroty z Ratajami.
A w Białymstoku i tak szykanują, w Poznaniu Berlin imitują, Szczecin to stan umysłu.
Radom z chytrą babą to dzielnica Warszawy – wszyscy to wiedzą.
Wszyscy Polacy to pijacy.
We wschodniej Wawie kaszkiet, w zachodniej czapka z daszkiem.
300 metrów robi grę, a Ty rysujesz = przez pół kraju?
Od oglądania słupków rzeczywistość robi się kwadratowa.
Porównywać muszą się tylko zakompleksieni.
—
Paweł Sołtys podpisuje książki w Galerii Dobro, MOK Olsztyn
]]>
A już najlepiej jeśli na każdej ulicy będzie milion czujników. Jak milion grubasów. Żeby było wielkomiejsko, komfortowo i smart.
Jeśli ktoś z własnej inicjatywy przychodzi i mówi otwarcie, że chce nam ułatwić życie – jest to przynajmniej podejrzane. Jeśli kwestię tę powtarzają dziesiątki tysięcy ludzi przez dziesiątki lat, przy zaangażowaniu dziesiątków miliardów złotych – sprawa śmierdzi już zza horyzontu.
ITS (Intelligent Transport Systems)
1 września 2016 r. Kilka minut przed ósmą. Przejeżdżam rowerem przez duże poznańskie rondo. Światła wyłączone, policjantów nie widać, ruch płynny jak nigdy. Więcej aut na ulicach jest chyba tylko miesiąc później – na początku roku akademickiego – a oni światła wyłączają? Dopiero po kilku dniach taksówkarz tłumaczy mi sprawę: “Bo światła, proszę pana, ustawia się dla bezpieczeństwa. Nie dla upłynnienia ruchu.”
Tak jak ITS. To ten system, który ma jakoby zwiększyć przepustowość ulic. Ten z tabliczkami pokazującymi czas przyjazdu autobusu, ze schemacikami sugerującymi najlepszą drogę przejazdu, z mapkami w tramwajach, biletomatami na przystankach. Zamontowano go już w dwudziestu czterech polskich miastach, kolejka następnych wydłuża się z każdym rokiem.
Nie ma żadnych porządnych, niezależnych badań potwierdzających korzystny wpływ ITS na płynność ruchu. To jest mit, zaklinanie rzeczywistości, nieprawda. Porządne badania ITS stwierdzają najwyżej: it is certainly too early to make a definitive assessment of the effectiveness of ITS. Dodają też przy okazji: developments of ITS have led to the introduction of many sophisticated technologies, while the development of the models and decision-support systems in particular, is lagging behind. ( link ).
W ITS nie chodzi o płynny ruch w mieście. Mówię o faktach, nie o artykułach w gazecie. Płynny ruch można zapewnić ograniczeniem prędkości i to potwierdzają ludzie z AGH, którzy policzyli dane z 24 tysięcy miejsc w PL ( link ) i potwierdza to 75 lat badań nad tzw. Fundamental Diagram of Traffic Flow ( link ).
W ITS nie chodzi też o bezpieczeństwo, bo do tego wystarczą światła ( link ), skrzyżowania bez świateł ( link ) lub ronda ( link ).
ITS usprawniający ruch i podnoszący jakość podróżowania to hucpa, sztafaż i fantom.
Dlaczego inwestycja za 100 mln złotych nie potrafi przynieść nawet zauważalnego efektu? ( link ) Skoro w ramach reklamy transportu publicznego można się ścigać przez miasto tramwajem, rowerem i autem ( link ), dlaczego nikt w Polsce nie wpadł na pomysł, żeby włączyć stoper i zmierzyć czas przejazdu przez miasto przed i po instalacji tak wspaniałego, rzekomo, systemu?
ITS redukuje korki wyłącznie między miastami, tak jak w USA – na międzystanowych drogach. I właśnie dlatego jest budowany za pieniądze UE lub rządu ( link ). Właśnie dlatego większość ITSów finansuje Program Infrastruktura i Środowisko ( link ), na który 95% kasy łoży Unia ( link ). Dlatego systemy instaluje się najpierw w śródmieściach obejmując ich zasięgiem drogi dojazdowe/przelotowe/krajowe znajdujące się w obszarach miast. Tak jest w: Bydgoszczy ( link ), Warszawie ( link ), Olsztynie ( link ), Poznaniu ( link ), Łodzi ( link ) i piętnastu innych miastach.
ITS z tymi swoimi tabliczkami i biletomatami to przede wszystkim gigantyczna, ogólnopolska – z czasem pewnie i europejska – infrastruktura służąca pobieraniu opłat za korzystanie z dróg, za wjazd do miasta i za wjazd do centrum.
Dlatego w instalacji wszystkich systemów ITS uczestniczy Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad ( link ).
Dlatego Prezydent Olsztyna mówi, że chociaż w tydzień dzięki ITS zanotowano prawie 11 tys. wykroczeń drogowych, nie można ukarać nikogo, bo miasto tym systemem nie zarządza ( link ).
Dlatego prof. Wojciech Suchorzewski, jeden z technicznych mózgów całej operacji ostrzega, że “stworzenie nowych zasad przydziału pieniędzy powoduje ryzyko, że znikną możliwości finansowania autonomicznych, kompleksowych projektów ITS, np. w miastach.” (
link
)
Prof. Suchorzewski wręcz otwarcie mówi: “Histeryczne działania pewnych parlamentarzystów, podjęte pod wpływem strachu przed zniknięciem dopłat do systemów, spowodowały wykreślenie niektórych punktów z ustaw, które służyły pobieraniu opłat za korzystanie z infrastruktury drogowej, nie tylko z autostrad.” (
link
).
Po to się najpierw ładuje dziesiątki publicznych miliardów, żeby potem setki prywatnych z tego wyciągać. Te wszystkie czujniczki i kamerki nad światłami sprawdzą Twoją tablicę rejestracyjną i odejmą stosowną sumę z PITu, kumasz ten myk? ITS – Inteligentny Transport Szmalu.
CCTV
Bo bezpieczniej, bo prewencyjniej, bo nowocześniej ( link ). Bo ludzie w budżetach obywatelskich głosują na kamery.
Najpoważniejsze studia nad wpływem monitoringu na przestępczość przeprowadzone do tej pory na świecie stwierdzają skuteczność monitoringu na poziomie błędu statystycznego ( link ). W najlepszym razie mówią o tym, że przydaje się na parkingach ( link ).
20 lat budowania i blisko miliard złotych na to, żeby w 81% ganiać po mieście piratów drogowych, źle parkujących lub kierowców niszczących zieleń ( link ). Żeby 1% zgłoszeń z kamer stanowiły zdarzenia naruszenia bezpieczeństwa osób i mienia. Żeby tak jak w 2017 r. w Warszawie żadna z interwencji nie zakończyła się mandatem ( link ). Żeby policja stwierdzając spadek przestępczości po zamontowaniu kamer nie brała pod uwagę obszaru porównywalnego bez kamer ( link ). Żeby tak jak w Poznaniu ustawiać przetargi publiczne pod wygraną BOSCHA, bo tak ich swoją infrastrukturą zapędził w róg, że jakiekolwiek inne rozwiązania będą niekompatybilne.
Żeby jeden facet miał przed sobą obraz z 40 kamer. Wiem, widziałem, dziesiątki godzin spędziłem w centrach monitoringu. Słyszałem jak chrapią na nockach.
Setki miast mają swoje systemy monitoringu, a wśród nich wyłącznie jedna firma z Gliwic, która uczy operatorów jak w ogóle wyłapywać kogoś więcej niż spożywaczy ( link ).
Po 20 latach budowania istnieje w tym kraju tylko jedno sensowne badanie wpływu kamer na przestępczość. Ja je zrobiłem. Istnieją obszary, w których notuje się większy spadek przestępstw w obszarach niemonitorowanych niż monitorowanych. Zamiast zdrowej logiki, porażające pomysły kamer HD, jakichś głośników przy kamerach, przez które będzie można wydawać polecenia ludziom na ulicy, dorzucanie kolejnych kamer ( link ). A wystarczyłoby wyłączyć. Tak jak w Australii facet zrobił ( link ).
Problem jest rozwiązaniem
Starannie wyszkolone sztaby inżynierów trzepią podwójny hajs na przemyśle kosmicznym ( link ), w miastach tylko czekają, żeby zaproponować kolejne smart solutions. Na to, żeby zamiast obniżyć emisję ze smoluchów wymieniając je na inne, sprzedawać miastom drony analizujące szkodliwość dymu i tak widocznego z kilometra gołym okiem ( link ). Żeby zamiast przegrodzić ulicę trzema betonowymi donicami, proponować interaktywne LED-owe przejścia dla pieszych ( link ). Żeby zamiast w Olsztynie projektować niższe budynki i place sprzyjające naturalnej kontroli społecznej, albo po prostu wysłać kilku mundurowych na ulicę ( link ), wymyślać latające gadżety do monitorowania nie wiadomo czego, kogo i przez kogo. Bo się okazuje, że system ITS za 66 mln zł jednak się nie sprawdza ( link ).
I to budowanie piętnastu pasów, które po roku znów trzeba będzie poszerzyć. Przelotówki przez miasto z podziemnymi przejściami, które oswoi się ładną windą i ruchomymi schodami. Michał Beim, jeden z trzeźwiejszych znawców sprawy:
Kontrole Państwowego Inspektoratu Nadzoru Budowlanego w Poznaniu pokazały, że spośród 27 podziemnych przejść 14 jest w złym stanie technicznym. Paleta zarzutów była bardzo szeroka, od uszkodzonych schodów po przeciekające sufity. Usprawiedliwienia, że to wynik charakterystycznych dla Poznania zaniedbań w zakresie ruchu pieszego, są nietrafne. Stowarzyszenie Zielone Mazowsze w Warszawie prowadzi monitoring stanu przejść podziemnych i tam – mimo dużo większych nakładów na utrzymanie – sytuacja jest niewiele lepsza. Obserwacje ze stolicy zbijają też argumentację, że za pomocą wind przejścia można uczłowieczyć. W rzeczywistości ponad połowa wind przy stołecznych przejściach jest niesprawna, miasto ponosi wielomilionowe nakłady na ich utrzymanie i konserwację, a w newralgicznych miejscach – także na ochronę. Kwoty potrafią przekraczać 200 tys. zł na roczne utrzymanie jednej windy. Bardzo kosztowna jest więc nie tylko budowa przejść podziemnych, ale również ich utrzymanie.
Niemcy od 2011 r. zasypują swoje podziemne przejścia (
link
) i my za 10-15 lat będziemy robić to samo. Miasto nie potrzebuje nowoczesnych rozwiązań. Miasto nie potrzebuje nowoczesnych problemów.
]]>
A chociaż próbowałeś?
Istnieje anegdotka o fizyku cząstek z Łodzi, który pracował w pewnym szwajcarskim laboratorium. Działanie jego firmy przypominało inżynieryjny hazard: laboratorium podpisywało kontrakt, że w ciągu miesiąca usprawnią działanie linii produkcyjnej, a gdy im się udało, kasowali setki tysięcy dolarów. Jeśli nie – po miesiącu sami musieli je zapłacić. Początkowo nikt nie brał pomysłów Polaka pod uwagę, do momentu aż zmienił sposób przekonywania.
Udany crowdfunding to w 7/8 promocja i zaledwie w 1/8 zbiórka. Tak mówią sami wygrywający.
Urzędy miast są jak barek pełen alkoholi w Alternatywy 4 – tam są same wyjątkowe sprawy.
W Nowym Jorku przez 30 lat zlikwidowano dziesiątki ogrodów społecznych, zanim wyegzekwowano zatrudnienie odpowiedzialnego za nie człowieka (
link
).
Wszędzie mówią, że się nie da.
Najgorzej to przyjść z postulatem do urzędników i w najdrobniejszych szczegółach opowiedzieć im, co robią źle.
Sprawdziłem dwa razy – działa stuprocentowo nieskutecznie.
A Ciebie może nikt nie słucha, bo nikt nie chce Cię słuchać?
Łódzkiego fizyka zaczęli dopiero po tym, jak przez pół roku codziennie komplementował swoich kolegów.
Emocje zawsze są pierwsze, dopiero potem jest rozum.
]]>
To tak, jakby powiedzieć “nie mam pomysłu na jednoosobową działalność gospodarczą, dlatego od razu założę międzynarodową firmę”.
Inwestycje w infrastrukturę są tak samo potrzebne jak Zielonej Górze lub Bydgoszczy lotnisko. Zresztą, lotnisko w Radomiu od otwarcia notuje tylko spadek liczby połączeń ( link ).
Drogi. Przecież są tak niezbędne do rozwoju. Serio? W czym są niezbędne? Co takiego wymyśli dodatkowy pas drogowy? Bo budowanie zwiększy obroty budowlańców? I co z tym obrotem później zrobią? Pójdą do galerii kupić większy, zagraniczny telewizor?
Nie ma naukowych dowodów na wpływ infrastruktury na rozwój, są natomiast liczne, że można budować w nieskończoność bez efektów. I to mówią fachowcy, nie podrzędny bloger ( link ).
Wpływ unijnych środków na wzrost naszego PKB. Inwestycje podkręcają gospodarkę, a i owszem, ale potem wszystko gwałtownie siada. Bo źródełko na rok wyschło. Tak było przy unijnym budżecie w 2004-2006 i w 2007–13. Huśtawka. I jeszcze większe uzależnienie od zastrzyków z zewnątrz.
I to nie moje malkontenctwo tylko wnioski z raportów rządowych.
Bo na zachodzie jest tyle dróg to my też musimy? Tylko że tamte drogi powstały z potrzeby i współpracy między miastami, która już była. Gierkówka powstała, bo ze Śląska wożono stal i węgiel, a my lepszymi drogami co będziemy teraz wozić? Kolejną ratę do Providenta lub zagranicznego banku? Jak zarobimy na utrzymanie tych dróg? Kupnem kolejnego telewizora? ( link ).
Burmistrzowie biednych miast ze wschodniej Polski, którzy na międzynarodowych targach próbują zdobywać inwestorów, słyszą: „Nie inwestujemy, bo macie kiepskie drogi i ciężko dojechać”. A co można powiedzieć takiemu burmistrzowi? „Jesteście za biedni, za głupi i nie macie specjalistów”? Mówi się coś, co nie rani.
Firma Zortrax z Olsztyna – produkują drukarki 3D, ostatnio flagowiec płn-wschodniej Polski, nagrody od prezydenta RP. I oni to produkują, bo drogi są lepsze? ( link )
W warmińsko-mazurskim budowa S7 Katowice – Warszawa – Gdańsk. Droga leci przez Ostródę. I jaka z niej korzyść? Że zamiast do Warszawy, będzie można dojechać nad morze? A kto się zatrzyma w Ostródzie?
Droga Olsztyn-Olsztynek. Przy drodze siedziba Inter Parts i Rabenu. Ekstra, tylko co będziemy nią teraz wozić? Niemiecką myśl, zagraniczne części zamienne do aut i chińszczyznę?
44 i 45 procent olsztyńskich przedsiębiorców nawet “nie słyszało o działaniach miasta” w zakresie wspierania sieciowej współpracy przedsiębiorstw, wspierania współpracy z branżą naukową lub NGOsami. A z tych, którzy o niej w ogóle słyszeli, co czwarty ocenia jako bardzo złą i złą ( link ).
Nowoczesne budynki, parki technologiczne. A one z kolei niby po co? Żeby jedna-trzecia ich powierzchni stała pusta? ( link ) Żeby nie poprawiały warunków finansowych ich, w większości publicznych, nadzorców? ( link ) Żeby brakowało pieniędzy na ich utrzymanie? ( link )
Pracując w Instytucie PAN musieliśmy kraść z internetu artykuły naukowe (przez nielegalny sci-hub), bo nikt nie pomyślał, żeby za 200 dolarów wykupić dostęp do zbiorów Wileya i Tandfonline. W szufladzie dyrektora był za to projekt nowej siedziby Instytutu za 20 mln zł. A w Utrechcie wszystkie te Wileye i Tandfonline’y były dostępne w zwykłej uniwersyteckiej bibliotece. I co byśmy mieli z tych projektorów i klimatyzowanych sal? Netflixa w HD?
W latach 2005-2015 innowacyjność w Polsce nie wzrosła, lecz nawet spadła ( link ). Pod tym zdaniem podpisało się 11 europejskich instytutów badawczych, ja tylko je przepisałem ( link ).
Zmarnowaliśmy 14 lat ładowania miliardów euro na robienie wszystkiego, co da się zrobić z betonu. Nie na konkurencyjność. Nie na budowanie zespołów, nie na podniesienie efektywności pracy. Nie na współpracę międzysektorową. Na beton. I długopisy.
Niedawno na Uniwersytet Warmińsko-Mazurski przyjechała chińsko-koreańska delegacja. Nawet słowem nie wspomnieli o cegłach, zamiast tego propozycje lekcji chińskiego, wymiany studenckie, opcje prowadzenia przez UWM wydziału w Chinach.
Tak
to
się
właśnie
robi. (
link
)
A Pan Gowin, Minister, tak bardzo chciał powiedzieć, że “zamiast mówić o innowacyjności – wspieramy ją” – że aż artykuł mu się skończył i nic o wspieraniu nie powiedział ( link ).
Przebudowy ulic, nowoczesne trendy urbanizacyjne. W Olsztynie potrzebujemy przecież fajnych, nowoczesnych przestrzeni. Dlatego od razu, bez żadnych badań, prób i pilotaży zamawia się projekt za 50 tysięcy, którego efektem miałoby być stworzenie przyjaznych przestrzeni za 7,5 mln złotych. Za postawienie ławek (zamiast krzesełek, którymi mogliby się zajmować sklepikarze) i za wytyczenie ścieżek rowerowych (które można namalować zwykłą farbą). 7,5 miliona złotych ( link ).
Chodniki, ścieżki rowerowe. Odnawianie ratusza pod hasłem „turystyka”. Jakby turysta chciał wchodzić do ratusza. Bo w Paryżu lub Kopenhadze 30 lub 40 procent jeździ na rowerach? ( link ) Tam takie inwestycje to konieczność, u nas luksus.
W Olsztynie od dwóch lat dyskusja o dworcu, bo 20 mln zł to zbyt mało, żeby coś porządnego zbudować. A ile złotówek poszło na wyszkolenie kolejarzy jak prowadzić konsultacje, na dziennikarzy jak informować, na NGOsy jak wspierać proces decyzyjny? Na wszystkich: jak współpracować? ( link )
W Poznaniu powstał dworzec-chlebak, gdzie znaleźć peron jest trudno, a pół Polski gnije ze śmiechu i co? Mniej ma Poznań zamówień na samochody? Mniej kształci inżynierów? Zapalczywe dyskusje o olsztyńskim dworcu. Bo będzie wizytówką. Wizytówką czego? Strukturalnego bezrobocia za 20 lat? Finansowego i kulturowego uzależnienia?
Inwestycje służą przecinaniu wstęg na otwarciu, nie rozwojowi. Ten wąsaty dziadowski syndrom wydawania pieniędzy na wielkie inwestycje nawet doczekał się naukowego opracowania. Nazywa się “Szafarze darów europejskich” ( link ).
Silne ośrodki same wybijają się na pozycje liderów swoich regionów i w ten sposób osiągają stołeczność. W niczym nie pomoże tworzenie infrastrukturalnych mostów między miastami, które nie mają czego zaproponować innym ( link ).
Na koniec przykład. Nowy Sącz. 84,5 tys. mieszkańców. Siedziba Fakro i Newag, dwóch firm o znaczeniu przynajmniej europejskim. I Koral produkująca lody. I czwarte miejsce wśród mieszkańców polskich powiatów najbardziej zadowolonych z życia w swoim regionie ( link ).
W 1958-1964 odbył się tu tzw. eksperyment sądecki ( link ). W ramach eksperymentu powstało 156 wsi turystycznych i prawie 1000 gospodarstw oferujących pokoje gościnne dla turystów. Liczbę założonych sadów śliwkowych i jabłkowych ciężko nawet oszacować. Cała Polska zjeżdżała tu po śliwowicę i święty spokój.
– Nie było żadnego eksperymentu – powiedział Kazimierz Węglowski, gdy pod koniec lat 90. zapytano go o tę historię – nie w sensie legend, jakie o nim krążyły. Bo jeśli im wierzyć, to myśmy dostali nie tylko specjalne uprawnienia, ale do Nowego Sącza popłynęła rzeka pieniędzy. Otóż nie popłynęła. Rzecz jasna, byli zwolennicy takiej koncepcji, by od państwa wyciągnąć jak najwięcej, kilkaset milionów, że inaczej to nie ma co zaczynać. Ale trzeźwiejsi uważali, że od państwa jak najmniej trzeba żądać, że nierealne są jakiekolwiek dotacje, bo to położy eksperyment od razu, że musimy to robić własnymi siłami. W uchwale z 1958 r. otrzymaliśmy jeden jedyny przywiliej: tak zwany Fundusz Rozwoju Ziemi Sądeckiej. Ale to my sami musieliśmy go sobie wygospodarować w ramach budżetu. Ciułaliśmy z dopłat do rachunków, niewielkiego podatku od alkoholu oraz dobrowolnych dopłat do biletów kinowych i teatralnych. W 1958 dostaliśmy z Warszawy 5 mln zł, przez dwa następne po 10. Ale w 1958 mieliśmy powódź, same straty tylko z jej powodu oszacowano na 300 mln. Ten mitologizowany fundusz to był jeden, góra dwa procent budżetu miasta. Nie było dodatkowych pieniędzy na eksperyment.
Józef Wojnarowski: Siła wszystkich działań tkwiła w drużynie, ja to tak widzę. Wcale nie chodziło o kilku ludzi. Oni to tylko rozpoczęli, ale potem przyłączali się inni. Łatwo dziś powiedzieć, że to były komuchy, że z jednej partii, ale to nie tak. Oni się bardzo różnili między sobą, byli z różnych frakcji, niektórzy wzajemnie się nawet nie lubili. Ale mieli pewien nadrzędny cel, jakim był eksperyment. Wiedzieli, że to może wyjść na dobre dla miasta i regionu, więc te swoje animozje chowali do szuflady. (Filip Springer, Miasto archipelag)
W 1991 r. Krzysztof Pawłowski założył w Nowym Sączu Wyższą Szkołę Biznesu, współpracującą z National Louis University, w której wykształcił kadrę menedżerów dla młodych polskich firm i wchodzących właśnie na polski rynek międzynarodowych korporacji. 20 godzin nauki języka angielskiego, nowoczesna wiedza z zakresu zarządzania i dyplom ukończenia amerykańskiej uczelni w pakiecie. Do dzisiaj absolwenci szkoły wymieniają się najwyższymi stołkami i zbijają piątki na biznesowych spotkaniach. Obecnie w Nowym Sączu mieszka ponad 100 milionerów, grubo powyżej polskiej średniej.
A ile dróg krajowych prowadzi do Nowego Sącza? Trzy. I to do prawdziwych metropolii. Jedna do Krosna, druga do Brzeska, trzecia do Rabki-Zdrój.
W ogóle wiesz kiedy odnowiono rynek w Nowym Sączu? 21 lipca 1966 r. Dwa lata PO TYM jak eksperyment sądecki się udał.
A Krzysztof Pruszyński, prezes Blachy Pruszyński, sam wybudował drogę dojazdową do swojej siedziby w Sokołowie. Bo i tak mu się to opłacało.
Pies, samochód, wycieczka, książka, dom – skoro nie mogą nas uczynić szczęśliwymi, skąd pomysł, że zrobi to jakiś burmistrz lub prezydent? Bo mówi tak, jak sami myślimy?
Trump przed wyborami ględził coś o nieistotnym znaczeniu Chin, ale dopiero w Gabinecie Owalnym, jak zderzył się z masą interesów, zmienił okulary na bardziej żółte. Teraz robi dokładnie to, co robił wcześniej Obama i to, co robiłaby Clinton.
Jeszcze żaden człowiek nie zawrócił rzeki samemu.
Mówię Ci: więcej jest demokracji w piwie z sąsiadem niż w zakreślaniu kartki na faceta z billboardu. Rzeczy o głębokim znaczeniu tworzą grupy przyjaciół, nie wybierani na kartkach namiestnicy.
Choćby i dziurę w kartce wyciarapać.
Never doubt that a small group of thoughtful, committed citizens can change the world; indeed, it’s the only thing that ever has.
I nieważne kto to powiedział.
Być może nawet wszystko na tej stronie jest kłamstwem, co wtedy?
Zaprawdę wyzwalający jest pomysł, że sami tworzymy swoje niebo i piekło.
]]>
I nieważne, że starówka to jedna-stopierdyliardowa część miasta, a Amerykanie, Japończycy i Australijczycy nawet nie wiedzą, co to jest centrum.
Ich miasta śmierdzą kapitalizmem, z naszych ludzie przynajmniej rozsądnie wyprowadzają na przedmieścia.
Dlatego teraz my, cali na biało, żeby zapchać starówkę ludźmi będziemy proponować Olsztynowi festiwal zupy grzybowej ( link ) i dowożenie studentów tramwajem ( link ), Bartoszycom zaproponujemy wycięcie wszystkich drzew ( link ), a Poznaniowi nową kostkę brukową ( link ).
W ogóle będziemy się starali dogodzić wszystkim. Aż zabraknie nam sił, żeby dogodzić komukolwiek.
Życie w mieście to starówka, nie te rozsiane po śródmieściu skwerki, parczki, narożniki ulic, placyki, trawniki i place zabaw.
U nas w Polsce chodzi się z punktu A do punktu B, tak przecież mówią wszystkie reprezentatywne badania sondażowe. Nie robi się całodziennego timelapsu ulicy, nie sprawdza w których miejscach ludzie chodzą szybciej lub wolniej, gdzie najchętniej przystają, na co patrzą po drodze, jak po coś wracają, gdzie tworzą się największe zatory na chodniku, na jakich ławkach siadają najczęściej, w których miejscach przypadkiem spotykają znajomych, co sprzyja wchodzeniu tam, a nie gdzie indziej ( link ) ( link ) ( link ) ( link ).
Wiemy jak ludzie się zachowują, bo godzinami potrafimy o tym gadać.
A potem kosmiczne pomysły tak związane z rzeczywistością, jak festyn z codziennością.
Wstawienie 60 prostych krzeseł i pomalowanie kawałka chodnika na kolorowo może zdziałać prawdziwe cuda. I wiesz co? Tych krzeseł nikt nie ukradnie ( link ).
—
Foto: Nowy Jork. Plac przy Pearl Street, DUMBO przed i po rearanżacji. Środki: farba, donice, krzesełka, parasole.
]]>
Powtarzane w dużych miastach – przez zblazowanych, w mniejszych – przez wykluczonych.
Pani z dużego mówi, że nie wie co się dzieje w teatrze, choć mieszka zaraz obok; Pani z małego pisze, że więcej koncertów potrzeba to się to jakoś ruszy do przodu.
Więcej wydarzeń – apelują. I kino plenerowe! W Poznaniu już nie ma kin plenerowych, bo nikt nie przychodził.
W Olsztynie w zeszłym tygodniu cztery sztuki Czechowa w jednej, muzyczna awangarda i Rosjanka opowiadająca o Tybecie. Na wernisażu wystawy “Zdzisław Beksiński – Fotografie” zdziwienie, dlaczego nie ma obrazów.
Ale jakby było, to by się ruszyło.
Tak, wóz z gnojem.
Niedosyt z przesytu i przesyt z niedosytu.
Bo w domu to tylko ludzie umierają. I taka to żadna różnica.
—
Foto: “Zdzisław Beksiński – Fotografie”. Galeria BWA w Olsztynie
Autorem poniższego fragmentu jest prof. David Pichaske, wykładowca angielskiego na Uniwersytecie Stanowym Southwest Minnesota. Pichaske wykładał w Łodzi w latach 1989-1990, a wspomnienia w formie dziennika z tamtego okresu wydał w 1994 r. jako Poland in Transition . Ponownie gościł w Polsce w 2012-2013, czego efektem jest Bricks and Mortar o opuszczonych miejscach w PL i USA, wydana w 2017. Miałem problemy z kupieniem jej przez internet, więc napisałem do Pichaske, a on w odpowiedzi… wysłał mi ją w pdfie. Początkowo myślałem więc, że zadedykuję mu któryś z wpisów (oczywiście któryś z jakże supermądrych wpisów na tej stronie), ale ostatecznie stwierdziłem, że najlepszym tributem będzie, gdy po prostu przetłumaczę fragment Bricks and Mortar . Oto on:
Jedna rzecz się w Polsce nie zmieniła. To mgła. Ken Kesey pisał o niej w książce Lot nad kukułczym gniazdem . Była jednocześnie azylem bezpieczeństwa i metaforą bezsilności. Mgła symbolizowała amerykański system – zbiór jednocześnie otępiających, jak i zapewniających porządek reguł. W Poland in Transition pisałem:
Opary mgły z powieści Keseya spowijają także Polskę. Zniknęła już co prawda tajna policja i partyjniacy, a półki zaczęły wypełniać się towarem, jednak duch narodu wyparował niemal kompletnie. Tutaj nikt nie wie niczego na pewno. Kto ma przeprowadzić egzamin z literatury amerykańskiej? Jakie wymagania musi spełniać praca magisterska? Kiedy i gdzie odbywają się zajęcia? Czy obecność na nich jest obowiązkowa? Czy 1 maja i 3 maja to oficjalne święta? A co z 2 maja?
Tak. Nie. Może. Nie wiadomo…Czy data 08.09, którą wbito w mój paszport oznacza 9 sierpnia czy 8 września?
Nie wiadomo…
Jak długo potrwa kadencja obecnego prezydenta tego kraju? Cóż, to wymaga jeszcze ustalenia. Kiedy odbędą się wybory parlamentarne? Daty do tej pory nie ustalono. Jakie prawo reguluje prywatne inwestycje, wszak ciągle się zmieniają? Nie wiadomo…
W tym sensie Polska nie zmieniła się zbytnio. Mgła wciąż wisi nisko nad Europą centralną. Kupno piwa lub bochenka chleba jest łatwe, ale już planowanie czegoś z wyprzedzeniem udaje się rzadko. Przepisy są mętne, załatwienie sprawy zawsze zajmuje trochę czasu. Polska wciąż jest skomplikowana – niepotrzebnie skomplikowana, może nawet celowo niepotrzebnie skomplikowana. Do tego stopnia, że – w przeciwieństwie do zdjęć, których nie da się przeinaczyć – każde moje zdanie lub opinię o Polsce powinienem opatrzyć klauzulą “ktoś powiedział”, albo “ktoś twierdzi, że…”
Jest piątek, 17.02.2012. Łódź. Skończyłem właśnie zapoznawcze spotkanie z rektorem Marianem Wilkiem. Zmieniam ciuchy, zakładam kurtkę i wychodzę na ośnieżoną ulicę Przybyszewskiego. Idę w stronę Placu Reymonta. Kilka dziewczyn rzuca w przechodniów śnieżkami, choć moją uwagę zwraca bardziej psia kupa zostawiona na brei śniegu. Ok – myślę. Może to nie jest najpiękniejsza Łódź, jaką znam, więc zobaczmy, co miasto ma mi dziś ciekawego do zaoferowania.
Niedaleko Biedronki tramwaj staje na środku ulicy – ktoś zaparkował auto zbyt daleko od krawężnika, a na tyle blisko, że motorniczy obawia się zadrapania samochodu. Decyzja o przejechaniu może skończyć się urwanym lusterkiem. Wychodzi więc z tramwaju, analizuje sytuację z każdej strony. Drzwi są otwarte, więc do motorniczego dołącza dwudziestu pasażerów. Dyskutują, gestykulują, zastanawiają się. Uda się, lepiej nie ryzykować. Nie wiadomo…
Za tramwajem tworzy się sznurek aut, kierowcy cierpliwie czekają. Dojeżdża kolejny tramwaj. Motorniczy wchodzi do tramwaju i przez ponad minutę dzwoni w nadziei, że zwróci na siebie uwagę właściciela zaparkowanego felernie samochodu. Z tramwaju wychodzą kolejni pasażerowie.
Podchodzę do grupy kilkudziesięciu już osób. Sugeruję, że może po prostu przepchniemy auto piętnaście centymetrów w kierunku krawężnika, w tej brei to żaden problem. Osobiście pamiętam, gdy w Springfield (Ohio), będąc jeszcze w liceum, przepychaliśmy nasze zasypane śniegiem auta z podjazdów prosto na ulice. Robiłem to z dwójką braci, ale wtedy byliśmy młodzi, więc tutaj wystarczyłoby kilku mężczyzn.
Żaden z pasażerów nie przyjmuje mojej propozycji, sam też nie daję rady go przepchnąć.
Motorniczy wraca do tramwaju i znów dzwoni sygnałem. Właściciel samochodu nie zjawia się. Pasażerowie dwóch tramwajów z tyłu także wysiadają i dołączają do tłumu ludzi. Ponawiam propozycję, tym razem mówiąc już do sześćdziesięciu osób. Ponownie bez skutku.
Właściciele okolicznych sklepów wyglądają przez swoje okna. “Czy ktoś tam jest właścicielem tego samochodu?” – pyta ich motorniczy. Kręcą głowami. Pyta więc w piekarni. Bez efektu. Zebrany tłum dyskutuje.
Spisuję numery samochodu i dzwonię domofonem do kliniki medycznej, która znajduje się w podwórku. “Czy jest u państwa właściciel auta o numerach EL144CF?” Nikogo takiego u nich jednak nie ma, lub przynajmniej nikogo, kto przyznaje się do tego samochodu. Wracam na ulicę, właśnie podjechał samochód miejskiej inspekcji ruchu drogowego. Inspektor z motorniczym dyskutują.
“Co z naszymi biletami?” – pytają pasażerowie. Zapłacili 2,40 zł za 30 minut podróży, zamiast tego stoją na środku ulicy. “Nie będziemy sprawdzali państwu tych biletów” – uspokaja ich inspektor ruchu drogowego.
Po 20 minutach próbuję po raz trzeci. Ponawiam prośbę, dając swoją prostą, praktyczną, opartą o konkretne działanie radę. Pomóc decyduje się jeden pasażer, sześćdziesięciu pozostałych patrzy. Nie dajemy rady przepchnąć auta we dwóch. “Chodźcie, pomóżcie” – gestykuluję do tłumu. Bez odzewu. Motorniczy ponownie wsiada do tramwaju i dzwoni sygnałem – tym razem przez dwie lub trzy minuty. Jeszcze raz sprawdzam w piekarni czy nie ma wśród klientów właściciela auta o numerach rejestracyjnych EL144CF. Bezskutecznie.
Gdy wychodzę z piekarni widzę co najmniej pięć stojących za sobą tramwajów i dużo dłuższy korek samochodów osobowych i dostawczych. Na miejsce przyjeżdża wóz policyjny. Policjant z inspektorem i motorniczym dyskutują.
Ok, do czterech razy sztuka – myślę i tym razem wreszcie się udaje. Tak! Dziesięciu facetów przepycha o kilkanaście centymetrów najpierw przód samochodu w kierunku krawężnika, potem tył. Po niecałej godzinie ludzie wracają do tramwajów, które ruszają po Przybyszewskiego razem z samochodami. Ja mogę w spokoju kontynuować swój spacer.
Właściciel samochodu o numerze rejestracyjnym EL144CF nigdy nie dowie się pewnie o tej sytuacji. Niczego się z niej nie nauczy. Chyba że przeczyta tę książkę.
—
Translation dedicated to David Pichaske
Photos: David Pichaske