Miejsce nazywa się Esta es una Plaza. Powstało w barowej dzielnicy Madrytu, w miejscu wyburzonego wcześniej budynku. Do dziś pozostały po nim fragmenty murów. Plac stał niewykorzystany przez 30 lat. Przez ten czas miejsce było otoczone jedynie taśmą, która otaczała właściwie gruzowisko i rupiecie.
Początek
Po 30 latach nieużytkowania tego terenu mieszkańcy poczuli potrzebę wykorzystania tego miejsca. Działanie rozpoczęła grupka kilkunastu osób, które w ramach pokazania, że może ono służyć wszystkim zaczęły tu organizować śniadania. Właściwie nie potrzebowali pomocy z zewnątrz, inspiracji od miasta lub biznesu. Prawdę mówiąc unikali – wciąż unikają – nadmiernych formalności, firm lub sponsorów. Ideą, która od początku przyświecała temu miejscu było stworzenie takiej przestrzeni, która będzie angażować umiejętności i potrzeby okolicznych mieszkańców. “Znasz się na rowerach? Spoko, zrób tutaj dla nich warsztat”, “Chcesz pomalować ścianę? Zorganizuj sobie farby i działaj.”
Kolektyw od początku stawiał nie tylko na rozwiązania sprawdzone w innych miejscach, ważny był przede wszystkim proces. Ustalono, że na każde działanie muszą się zgodzić wszyscy, bez głosowań i niepotrzebnego targowania się. Uznano, że najlepszym początkiem będzie stworzenie ogródka, ponieważ wymaga systematycznej pracy, która buduje poczucie odpowiedzialności za miejsce. Dodatkowo każdy potrzebuje kawałka zieleni w betonowej dżungli.
Jedyne czego kolektyw potrzebował do ożywienia tego miejsca była zgoda madryckiego urzędu, żeby coś na Esta es una Plaza zrobić. Pozwolenie przyszło w 2008 r. i można już było oficjalnie poszukać desek, poznosić palety. Ktoś przytargał oponę, część przestrzeni przeznaczono na ogródek, pojawiły się krzesła i ławki. Zmontowano także małą scenę i ekran do rzutnika, które teraz przydają się do projekcji filmów. Fioletowa wiata, zwana przez wszystkich biokonstrukcją służącą hodowli sadzonek do ogródka, pojawiła się dzięki Todo Por La Praxis, grupie madryckich architektów i artystów (
link
).
Jak to działa obecnie
Obecnie Esta en una Plaza służy głównie okolicznym mieszkańcom. Przychodzą dorośli, starsi, dzieci mają swój fragment placu z huśtawkami. Zabawki dostępne są dla każdego – można po prostu przyjść i bawić się nimi do woli. Nieco dalej na tym terenie zrobiono bardziej ustronne miejsce z kilkoma ławkami; służą głównie młodym, którzy wpadają tutaj posiedzieć we własnym gronie, napić się piwka, pogadać. Raczej nikt nie wchodzi sobie w drogę, nie zajmuje miejsca innym – starsi szanują miejsce młodszych, młodzież nie dokucza dzieciom itd.
Oczywiście, zawsze przy takich idealistycznych projektach zakręci się jakiś pasażer na gapę – ktoś, kto po prostu żeruje na dobrych intencjach innych. Dlatego miejsce, chociaż oczywiście otwarte dla wszystkich, jest ogrodzone i panują tu określone zasady. Plac najczęściej otwierany jest około 15:00. Klucze znajdują się w pobliskim barze, mogą je pobierać tylko wybrane osoby. Ktoś odpowiada za grządki z uprawami, ktoś inny sprząta teren lub dba o stan ławek i huśtawek. Jest też piec do wypiekania chleba, najczęściej odpalany raz w tygodniu. Osoby chętne zostawiają swój telefon i dzień wcześniej dostają smsa z informacją, że piec będzie działał. Wtedy przychodzą, zapisują się na określoną godzinę i potem mogą odebrać gotowy chleb.
Gdy plac powstawał, była to zupełnie niezinstytucjonalizowana inicjatywa kilku, może kilkunastu osób. W trakcie okazało się, że potrzebna jest jakaś formalna reprezentacja – głównie do kontaktów z miastem. Utworzono formalny kolektyw, który od tej pory mógł ubiegać się o środki na konkretne działania. Przez długi czas kontakty z miastem polegały na żmudnym, drobiazgowym tłumaczeniu na co, dlaczego, i ile dokładnie potrzeba tego lub tamtego. Rzadko chodziło o pieniądze, najczęściej potrzebna była wywrotka z ziemią, koparka, innym razem trochę cegieł. Sporadycznie udawało się wynegocjować cokolwiek. Podejście władz zmieniło się w 2015 r., kiedy burmistrzem Madrytu została Manuela Carmena. Niektórzy określają ją jako lewaczkę inni mówią, że to kobieta, dla której społeczne inicjatywy mają jakiś sens. Już na pierwszym spotkaniu urzędnicy sami zaczęli proponować w tym miejscu konkretne działania. Większości i tak na razie nie zrealizowali, ale dzięki nim znalazła się na placu na przykład skrzynka z narzędziami, której zawsze brakowało. Kluczyk do skrzynki ma kilka osób.
Jak oni to robią
Inicjatywy tego typu powstają w różnych częściach Madrytu, ale tylko niektórym udaje się przetrwać dłużej. Sporo zależy od woli samych mieszkańców, ale też od umiejętności ludzi, którzy taką inicjatywę podejmują. Najbardziej popularną metodą ożywiania niewykorzystanych miejsc jest tzw. OASIS. Metoda w łatwy do zrozumienia sposób pozwala zaplanować skuteczne działania. Dużo wcześniej przygotowuje się staranny obchód w terenie; poszukuje konkretnej grupy docelowej, nawiązuje kontakty – chodzi o to, żeby działanie było ukierunkowane na ludzi, a nie na czyjąś wizję idealnego miejsca. Następnie ocena możliwości i dostępnych środków. Rzadko rozpoczyna się od wyboru najlepszego miejsca – zwykle to naturalny efekt poprzednich działań. Potem umówienie się na termin i początek prac. Metoda OASIS opisana jest tutaj (
link
).
To ciekawe, ale rzadko ożywianie jakiegoś miejsca zaczyna się od tłumów ludzi. Działanie inicjuje najczęściej kilka-kilkanaście osób, a dopiero do nich dołączają następni. Po jakimś czasie ktoś przynosi z piwnicy motykę, ktoś inny piłkę do siatkówki, żeby pograć. Wieczorem już wszyscy się znają, więc zupełnie naturalnie powstaje pomysł, że posiedzieć wspólnie w tym miejscu. A następnego dnia pojawia się jeszcze więcej ludzi. Najczęściej takie działania organizuje się w weekendy i równie często wraz z poniedziałkiem życie jakiegoś miejsca zaczyna toczyć się swoim starym trybem. Raz wypali, raz nie.
Hiszpanie słyną z zamiłowania do dyskusji. Polacy też lubią o sobie myśleć, że potrafią się kłócić o wszystko, ale Hiszpanie są w tym jeszcze lepsi. Mimo to próbują. Stosowane metody jak widać odnoszą wymarzony na początku skutek.
Dla smartfonowców: film najlepiej otworzyć w nowym oknie
—
Zdjęcia z Esta en una plaza w Madrycie. Więcej foto na instagramie placu: instagram.com/estaesunaplaza
]]>
Muszę przyznać, że kiedy zaczynałem swoje urzędowanie jako burmistrz tego miasta niewiele wiedziałem o miastach i o zarządzaniu ich przestrzenią. Jeśli teraz, po latach, wiem o miastach nieco więcej, to wiem tyle, że miasto tworzy nie jego architektura, lecz kultura. Miasto to nie budynki, a przede wszystkim to, co dzieje się pomiędzy nimi: na ulicach, chodnikach i w parkach.
~ Robert Doyle, burmistrz Melbourne
Wieżowiec na środku pola
Widok powyższej siłowni do ćwiczeń mówi coś zgoła innego. Z pozoru kilka zwykłych przyrządów do aktywności fizycznej, zlokalizowanych obok Parku Elisabeth w Bartoszycach i na prośbę mieszkańców wstawionych tam kilka lat temu w ramach jego rewitalizacji. Gdyby potraktować je jak budynki, o których myślał kiedyś burmistrz Melbourne, że składają się na miasto, to powyższe przyrządy byłyby jak lustro, w którym odbija myślenie władz o aktywności fizycznej mieszkańców. Wówczas wstawienie przyrządu do ćwiczeń byłoby jak pomysł postawienia pięknego wieżowca, w którym nikogo nie stać nawet na czynsz. Albo jak postawienie wieżowca na środku pola, do którego zapomniano zbudować drogę i parking. Bo nie wyobrażam sobie, żeby jakakolwiek szanująca się siłownia nie miała nawet ławki lub szafki, gdzie można położyć swoje rzeczy, postawić butelkę z wodą lub na której można przynajmniej usiąść. Nie mówiąc już o tym, że tę zewnętrzną siłownię w Bartoszycach postawiono zaraz przy wylotówce, obok niczego, za to wzdłuż chodnika, którym mieszkańcy chodzą co najwyżej do pracy. Kto ma tam niby ćwiczyć, w hałasie, ulicznych spalinach i w drodze do pracy? Kto wynajmie biurowiec, do którego nawet nie ma jak dojechać? Fanaberia, implant, marnotrawstwo.
Takich kwiatków można oczywiście zbierać całe pęczki, nam wystarczy tylko jeden, żeby uchwycić pewien problem. Problem działania punktowego bez kontekstu, problem jednorazowej interwencji bez myślenia o konsekwencjach, problem schematyzmu itd. Zwał jak zwał, istotniejsze jest jednak, że nieraz wśród tych pęczków można znaleźć prawdziwe róże, które pewnie jak to róże niepozbawione są kolców, za to na pewno wyglądają i pachną wspaniale.
“Podwórka z natury” – mała skala, wielkie zmiany
Oto bowiem od kilku miesięcy trzy podwórka zlokalizowane w centrum Olsztyna przechodziły gruntowną zmianę. Zaczęło się od deklaracji ich mieszkańców, którzy na wiosnę 2017 r. zgłosili do miasta chęć poprawy jakości swojego otoczenia. Podwórka otrzymały do podziału według potrzeb 33 tys. zł, następnie do pomocy przyszli studenci architektury krajobrazu z UWM, a gdy ostatecznie ustalono jak podwórka mają wyglądać, mieszkańcy przystąpili do prac (
link
).
Każde z podwórek miało inną charakterystykę i problemy . Podwórko przy Placu Konsulatu Polskiego (o kryptonimie „Samochodowe”) od lat zmagało się z parkującymi tam obcymi autami. Nie pomagało nawet blokowanie wjazdu, bo chętni, żeby skorzystać z kilku wolnych metrów zawsze znajdowali sposób, żeby tam wjechać. Drugie podwórko „Na kwadracie” przy ul. Warmińskiej też od dawna zmagało się ze zbyt dużą liczbą parkujących tam samochodów, a brak oświetlenia i jasnego podziału funkcji tego terenu niezbyt sprzyjało bezpieczeństwu bawiących się dzieci. Z kolei trzecie, największe podwórko („Za Torami pod lipami”) przy ul. Limanowskiego nie bardzo wiedziało jak poradzić sobie z psimi kupami czy z brakiem nawet piaskownicy.
Wszystkie podwórka łączyła jednak chęć zmiany istniejącej sytuacji . Problem pojawił się już na początku, bo o ile wiadomo było, że podwórka trzeba zmienić, nie bardzo było wiadomo, w jaki sposób tę zmianę można osiągnąć.
– Jak pytaliśmy siebie nawzajem, czego chcemy, każdy odpowiadał coś w stylu: chcę ładniejszego, lepszego podwórka – opowiada Jacek Rostek, od 6 lat mieszkaniec podwórka „Samochodowego”. – Nie bardzo jednak wiedzieliśmy co dalej. Dopiero studenci z UWM, którzy zaproponowali kilka wstępnych pomysłów nakierowali naszą sąsiedzką dyskusję w stronę realnych rozwiązań. I czas, którego nie mieliśmy dużo, bo do ostatniej chwili walczyliśmy, żeby się wyrobić w terminie. Bez tego pewnie dalej byśmy dyskutowali (śmiech) .
Różne też były (i są pewnie nadal) interesy i stopień integracji mieszkańców każdego podwórka. Wokół podwórka „Na kwadracie” wyłoniło się dużo chętnych do zagospodarowania terenu według swoich potrzeb, sprawy nie ułatwia też niejasny pod względem prawnym sposób użytkowania części terenu. Z kolei „Za torami pod lipami”, chociaż duże, skupia wokół siebie interesy starszych, właścicieli psów i rodziców z dziećmi.
– Na szczęście mamy już wydzieloną strefę dla właścicieli psów, strefę dla seniorów, strefę dla dzieci. Przestrzeni wystarczy dla wszystkich. – mówi Tomek z podwórka „Za torami…”. – Mural też namalowany, więc już jest ładniej, ale i plany mamy bardziej długofalowe. To podwórko z takim potencjałem, że spokojnie będzie tu można organizować koncerty, wystawy plenerowe i wyświetlać filmy. Będzie pięknie, zobaczysz – obiecuje Tomek.
Wartością nie do przecenienia w takich akcjach jest oczywiście integracja mieszkańców i najzwyklejsza świadomość, że można realnie coś zmienić w swoim najbliższym otoczeniu.
– Dopóki na podwórku nie pojawił się sprzęt, który zaczął wyrównywać teren, niewielu wierzyło, że to się stanie naprawdę – mówi Jacek Rostek z „Samochodowego”. – I zamiast mówić sobie „dzień dobry” lub gadać o pogodzie, zaczęliśmy rozmawiać o swoim podwórku. To był idealny pretekst do zmian – podsumowuje.
Chcesz coś zmienić? Pamiętaj, że…
Siłownia w Bartoszycach i pewnie w co drugim polskim mieście pokazuje, że nie wszędzie jest tak różowo. Wiele wskazuje też na to, że taka renowacja podwórek to proces ciągły, wieloletni i dynamiczny. Niemniej na dotychczasowy sukces trzech podwórek złożyło się kilka elementów, które można dość zwięzłowato podsumować i które (moim zdaniem) mogłyby stanowić wskazówkę dla każdego, kto chociaż od czasu do czasu zastanawia się, co i jak można by w swoim otoczeniu zmienić. Pewnie elementów jest więcej, ja wymyśliłem siedem. I chociaż to truizmy, realizacja wielu inwestycji pokazuje, że nawet i te truizmy trudno zastosować. Oto one:
1. Problem musi być jasno określony
I najlepiej formułować go w prostych zdaniach, np.: „Na naszym podwórku parkują tylko auta. Nie ma tam nawet po co wychodzić.”
2. Cel musi być jasno określony
Np.: „chcemy poprawić jakość naszego podwórka.”
3. Cel musi być dokładnie mierzony
Po co naprawiać podwórko, instalować siłownię, stawiać biurowiec, jeśli nie wiadomo jak ocenić, że nam się udało?
4. Określaniu problemu i celu muszą towarzyszyć odpowiednie instrumenty
Mieszkańcy trzech podwórek, które otrzymały finansowanie sami powtarzali “chcieliśmy mieć lepsze podwórko”. Nie wiedzieli jednak jak mają to uzyskać. Zewnętrzna pomoc studentów okazała się bezcenna, a i oni byli zaangażowani w pomoc, bo dzięki temu zyskali konieczną do przyszłej pracy praktykę. Więc najkorzystniej, gdy sytuacja jest z gatunku
win-win
: instrumenty, ale i podane przez ekspertów, którzy w ich podaniu mają swój interes.
5. Chęć zmiany muszą odczuwać ci, których ta zmiana będzie dotyczyć
Nie wystarczy stwierdzić “na ten skwer lub podwórko nikt nie przychodzi. Jest źle zaprojektowany.” Można wstawić najnowocześniejszą siłownię z hydromasażem, ale nikt nie będzie z niej korzystał jeśli będzie niepotrzebna lub będzie daleko.
6. Zmiana musi wystąpić w określonym czasie
Nie wystarczy stwierdzenie “nie będą u nas parkować samochody”. Terminu można nie dotrzymać, ale nic tak dobrze nie motywuje jak deadline na przedwczoraj.
7. Udział władzy powinien być tak minimalny, jak to tylko możliwe
Wszelkie znaki na niebie i ulicach wskazują, że jeśli da się coś zrobić w osiem lat, władza zrobi to w dziewięć, a i tak spora szansa, że nie najlepiej. Renowacja podwórek pokazuje więc, że jeśli władza ograniczy swoje działania do wydania pieniędzy zapewniając eksperckie oko fachowców z danej dziedziny, szansa na powodzenie działań jest duża.
– A jakie mamy plany? Co dalej z naszym podwórkiem? – pyta Jacek z „Samochodowego”. – Dalej będziemy sobie po prostu żyć.
——
Spotkanie podsumowujące pierwszą edycję „Podwórek z natury” odbyło się w sobotę (9.12.2017) w Muzeum Nowoczesności. Pełną listę podwórek, wraz z koncepcjami na zmianę można zobaczyć tutaj ( link ) Druga edycja “Podwórek…” w 2018 r.
]]>
Blok, wieżowiec, kamienica, szeregowiec, domek jednorodzinny – strzelam, że 90-95% ludzi żyje obecnie w którymś z tych budynków. Ponad 60% takich przypadków w Polsce ma miejsce w miastach (wskaźnik urbanizacji). Dorzucając do tego trwający od lat deficyt mieszkań w naszym kraju, można śmiało powiedzieć, że jednym z podstawowych motorów napędzających Polaków do wstawania codziennie rano do roboty jest chęć posiadania własnego m3. A skoro już mieszkać, to mieszkać wygodnie, wiadomo. Tylko co, jeśli kupno i właściwe urządzenie mieszkania to dopiero część całej układanki?
Zdarza mi się nieraz oglądać śniadaniowe telewizje. Nie bardzo mnie kręcą paski informacyjne, dlatego najczęściej kończy się na zerkaniu w jakieś lajfstajlowe programy, gdzie polscy lub zagraniczni bohaterowie zmagają się z kupnem lub urządzeniem swojego mieszkania. TVN Style, BBC Lifestyle, HGTV, Polsat Cafe czy inne TLC – zawsze można tam trafić na użyteczne porady dotyczące zalet i wad łączenia kuchni z salonem, sposobów na urządzenie sypialni, po wybór najodpowiedniejszego odkurzacza, ekspresu do kawy, czy najlepszej ekspozycji dla domowych roślin. Na przykład ostatnio pewien Wojtek z pewną Anią przez cały program wybierali swoje wymarzone M w Warszawie. Ostatecznie zdecydowali się na sześćdziesięciometrową ursynowską deweloperkę za 640 000 zł. Dobra lokalizacja, styl wykończenia i południowe nasłonecznienie zdecydowały o ich wspólnym wyborze.
Cena może szokować, ale nie to jest według mnie najciekawsze. Nie chodzi też bynajmniej o łopatologię takich programów, czy graniczącą z debilizmem odkrywczość dialogów ich bohaterów. Wszyscy to znamy, a i ze mnie żadna Masłowska czy Łukasz Najder, żeby wyrafinowaną polemiką zbierać wokół siebie grono zgorzkniałych inteligentów spoglądających z wyższością na durne masy. Polska blogosfera opowiada z fascynacją o hygge, feng shui i patentach na renowację starych mebli. To także część pewnego fenomenu, który można streścić do: “w myśleniu o własnym mieszkaniu, chodzi o to, co dzieje się w jego ścianach, a nie zaraz za nimi”. Czyli co? Poniżej historyjka, która to wyjaśni. Przeredagowałem i skróciłem na potrzeby sensu.
Rob McDowell, dyplomata, kupił mieszkanie na 29. piętrze nowoczesnego wieżowca w Vancouver. Rob był kawalerem i nie miał dzieci, więc 46 m2 zdawało się zupełnie wystarczającym metrażem, zważywszy na panoramiczny widok z wielkich okien, przez które mógł podziwiać ocean. Kiedy miasto spowijała mgła, jego apartament unosił się ponad nią.
– Zaprosiłem do siebie wszystkich przyjaciół, żeby mogli podziwiać ten widok – powiedział mi później – Byłem taki szczęśliwy.
Wraz z upływem kolejnych miesięcy jego nastrój uległ jednak zmianie.
Ilekroć McDowell wychodził ze swego mieszkania, szedł korytarzem, który dzielił z dwudziestoma innymi ludźmi, do windy używanej przez blisko trzysta osób. Kiedy otwierały się drzwi kabiny, nigdy nie był pewien, kogo ujrzy w środku, ale zazwyczaj nie byli to jego najbliżsi sąsiedzi. McDowell czuł się coraz bardziej klaustrofobicznie. Piękny widok z okna przestał już być lekarstwem na samotność.
– Wjeżdżasz windą na górę, wchodzisz do swojego mieszkania, zamykasz za sobą drzwi i zostajesz w czterech ścianach, sam na sam ze swoim pięknym widokiem – powiedział. – Zacząłem żałować, że kupiłem to mieszkanie.
Sytuacja zmieniła się, gdy miasto wymusiło na deweloperze postawienie szeregu kamienic poniżej wieżowca. Wybudowane kamienice przypominały kompleks mieszkalny mogący pomieścić kilka rodzin. Domy nie były duże, ale wychodziło z nich wprost na ogród i kort do siatkówki. McDowell zauważył, że ich mieszkańcy regularnie grywali w siatkówkę w ogrodzie. On i jego sąsiedzi z wieżowca mieli wszelkie prawo, by się do nich przyłączyć, ale nigdy tego nie robili. Tak, jakby mieszkańcy kamienic zawłaszczyli tę przestrzeń tylko dlatego, że mieli do niej najbliżej.
Kiedy do kamienic wprowadziło się kilkoro jego znajomych, McDowell sprzedał swoje mieszkanie i kupił mieszkanie obok nich. W ciągu kilku tygodni jego krajobraz społeczny uległ radykalnej zmianie. Poznał wszystkich nowych sąsiadów. Brał udział w weekendowych meczach siatkówki i imprezach we wspólnym ogrodzie.
Nowi sąsiedzi McDowella nie byli z natury bardziej sympatyczni czy życzliwi niż mieszkańcy wieżowca. Co zatem zbliżało ich do siebie? Otóż przed frontowymi drzwiami wszystkich kamienic znajdowały się na poły prywatne ganki z widokiem na ogród urądzony na dachu dolnego budynku. Umożliwiały one regularne, krótkie i niezobowiązujące kontakty towarzyskie. Stanowiły niejako strefę pośrednią, z której można było się wychylić lub wycofać w jej głąb, wedle uznania. A co by się stało, gdyby chcieć “posiedzieć” sobie w korytarzu wieżowca, z którego wyprowadził się McDowell? Nie dość, że nuda i niewygodnie, to jeszcze w końcu ktoś wezwałby policję.
Ten fenomen przestrzeni był przedmiotem wielu badań, z których najciekawsze przeprowadził duński urbanista, Jan Gehl. Ustalił on, że mieszkańcy domów najczęściej rozmawiają z przechodniami, gdy podwórka są dostatecznie płytkie, by umożliwiać konwersację, lecz zarazem dostatecznie głębokie, by móc wycofać się na bezpieczną odległość. Gehl ustalił tę odległość. To dokładnie 3,2 metra.
Zamiast więć wpadać codziennie w windzie wieżowca na którąś z blisko trzystu obcych osób, McDowell miewał teraz regularne kontakty z dwudziestoma kilkoma ludźmi, dzięki czemu towarzyski światek ze wspólnego ogródka był dlań łatwiejszy do opanowania. McDowell pamiętał imiona wszystkich osób mijających jego ganek. Te nowe znajomości okazały się poważne i trwałe. Po dziewięciu latach McDowell opiekuje się dziećmi sąsiadów i ma zapasowe klucze do ich mieszkań. Razem z sąsiadami jeżdżą na wakacje. Korytarz wieżowca oddalał ludzi od siebie, dziedziniec kamienicy ich do siebie zbliżał.
– A o ilu z nich mógłbyś powiedzieć, że są ci naprawdę bliscy? – spytałem go któregoś razu. McDowell trochę się zarumienił, ale zaczął liczyć na palcach:
– Bliscy, tak jakby byli moją rodziną? Sześcioro.
Zdumiewająca liczba, zważywszy na to, jak drastycznie według badań z ostatnich dwudziestu lat kurczą się sieci społeczne większości z nas. *
Pewnie, że logika “mieszkanie polega na właściwej aranżacji w nim przedmiotów”, która dominuje w takich lajfstajlowych programach telewizyjnych da się łatwo wytłumaczyć pieniędzmi, płynącymi z lokowania produktu. Każdy z nas mieszka oczywiście w innych warunkach i najbliższe otoczenie każdego z nas jest inne. Niemniej, z łatwością można sobie wyobrazić sytuację, kiedy to zamiast IKEI, Mastercooka, czy Castoramy program sponsorowałby jakiś zagraniczny lub polski deweloper, który może się pochwalić szczególnie interesującymi projektami architektonicznymi, gdzie ludziom żyje się dobrze nie tylko w samych mieszkaniu, ale i w jego bezpośredniej bliskości. W tak skonstruowanym programie, eksperta od patentów na wykończenie wnętrz zastąpiłby urbanista, socjolog lub psycholog, a dyskusja nie sprowadzałaby się do liczby programów w pralce, lecz do liczby zadowolonych sąsiadów. Taki program to jedynie kwestia pewnego akcentu.
Na razie jednak nie ma takiego programu, nie ma też praktycznie takich wpisów na blogach. Napisałem więc do TVN Style, BBC Lifestyle, HGTV, Polsat Cafe i TLC. Ciekawe, czy któraś z nich odpisze.
——-
* Tekst pochodzi z książki “Miasto szczęśliwe” Ch. Montgomery’ego.
Każdy zna ten rewir internetu: głupie Ruskie, gacie przez pół podwórka, wczasy w paździerzu i generalnie
wszystko źle
. To taka dość bezpieczna strategia oswajania rzeczywistości poprzez memy. Jak ze słowiańskim przykucem, który pewnie i śmieszny, ale z którym nie bardzo wiadomo co dalej zrobić. Można lajknąć lub zwyczajnie zjechać scrollem w dół ekranu nie poświęcając mu więcej czasu – co z oczu to z serca. Tylko co, gdy Ty też tworzysz takie memy?
Przeglądałem ostatnio portfolio kumpla. Był tam opis projektu “Wycieraczki”, zrealizowanego kilka miesięcy temu w plombie umieszczonej między kamienicami jednej z najstarszych dzielnic Poznania. Projekt polegał na wymianie 12 starych, zużytych wycieraczek. Uczestnicy projektu – sąsiedzi z jednej klatki – zostali poproszeni o zaprojektowanie wycieraczki do własnego mieszkania; takiej, która będzie ich w subtelny sposób reprezentować. Kilka dni później wszyscy sąsiedzi uczestniczyli w oficjalnym otwarciu klatki, wraz z nowymi wycieraczkami. Każdy dostał taką, jaką sam zaprojektował. I dopiero wtedy okazało się, że niektórzy sąsiedzi po raz pierwszy podali sobie dłoń, bo nawet się wcześniej nie znali.
Poszedłem na spacer po swojej klatce, dwa piętra wyżej zobaczyłem:
Serduszka – owszem – ale nie dla Ciebie, Szanowny Sąsiedzie.
Memy, przykuce, nachalne wycieraczki – śmieszkujemy. No bo te usta są ewidentnie nachalne. A może są takie nachalne, bo zbyt przywykliśmy do tego, że dopiero za drzwiami zaczyna się życie?
*Autorami “Wycieraczek” są Michał Knychaus i Ula Lucińska z kolektywu Inside Job