Słońce maluje czerwienią zboże
Kolejny dzień Panie Ambroży
O siódmej rano już przy maszynie
Do siódmej wieczór czas szybko minie
Kręcą się tarcze błyszczy się śliwka
Aż nagle łubudu – ta sama linia
Jak się nie uda los się odwróci
Więcej bilonu trzeba dorzucić
Wrzucał Ambroży dwójki piątaki
Świnie kurczaki do automatu
Wrzucił stodołę działkę i pole
Wrzucił rodzinę dzieci i żonę
Wrzucił obrączki srebrną zastawę
Traktor i Golfa i siebie prawie
Tak długo grał już w te automaty
Aż sam do grania stał się automatem
Od bankomatu do automatu
Była wypłata ni ma tematu
Od bankomatu do automatu
Była wypłata ni ma wypłaty
Aż dnia pewnego ach o mój Boże
Wygrał z maszyną sprytny Ambroży
Dziesięć tysięcy polskich pieniędzy
Fontanna monet i koniec nędzy
Myśli Ambroży: teraz pożyjem
Trochę odłożym trochę użyjem
Rodzina wybaczy a tamtych spłacę
W ogóle wszystko będzie inaczej
Lecz życie to nie morala sukces
Gdzie każdym z każdym uprawiał już seks
Życie to nie Majorka Barbados
Życie to Elbląg nie Eldorado
Wszystko co wygrał całe bogactwo
Wrzucił z powrotem do automatu
Od bankomatu do automatu
Była wypłata ni ma tematu
Od bankomatu do automatu
Była wypłata ni ma wypłaty
—
Igor Skolski “Automat” (
YouTube
)
Jako ostatni przykład z tej serii rozważmy podstawową potrzebę mieszkania. Domek ślimaka, podobnie jak ptasie gniazdo, powstał bezpośrednio z materiałów otaczającej go natury.
Patrząc na to z punktu widzenia obiegu surowców i energii, ptak i jego gniazdo tworzą niepodzielną całość. Gdy zakończą swoje istnienie, materia, z jakich są zbudowane przekształcana jest bez reszty w humus, w którym na powrót tkwić będzie witalna siła na potrzeby przyszłych generacji. Energia, potrzebna do powstania ptaka i gniazda pochodzi z odnawialnej energii Słońca i po rozkładzie oddawana jest z powrotem do otoczenia. Pamiętajmy, że będzie to dokładnie taka sama ilość energii, która wcześniej została zaabsorbowana do celów wzrostu. Ptak i gniazdo, jak wszystkie twory natury, znajdują się w doskonale zamkniętym obiegu. Z powstałego z nich humusu z powrotem powstanie potem roślina, gniazdo, pożywienie i znowu ptak. Natura każdej należącej do niej istocie przydziela odpowiednie mieszkanie, dostarcza niezbędnych do tego celu materiałów, surowców i energii, dbając o to, by nie przynosiło to szkody innym istotom lub by wręcz nie niszczyło jakiegoś istnienia. Doskonale zamknięte obiegi surowców nie pozostawiają żadnych śmieci. Natura nie zna nadmiaru, ani niedoboru. Tworzy zamknięte obiegi i harmonię. Istnieje tylko logistyka doskonale współgrających obiegów materii i energii.
Jak to wygląda u nas, ludzi? Czy możemy budować z zastosowaniem minimalnej ilości energii odnawialnej? Czy optymalizujemy wszystko tak, by każdy szczegół dopasowany był do miejscowych wymagań? Jakże dramatyczne skutki przynosi w budownictwie bezmyślne stosowanie syntetycznie wytworzonych materiałów? W “Triki ekologii i oszustwo ekologiczne” z 1990 r. Adler i Mackwitz pisali: “Gdyby dla powietrza w pokojach mieszkalnych istniały tak przejrzyście określone progi stężeń szkodliwych substancji, jak dla miejsc pracy, to 10% mieszkań w Niemczech, Austrii i Szwajcarii musiałoby zostać opróżnionych, a miliony ludzi dostało by zakaz mieszkania we własnych domach. W tzw. domach energooszczędnych, szczelnych i najczęściej źle wentylowanych panuje jeszcze większe zanieczyszczenie powietrza wewnętrznego. W pomieszczeniach mieszkalnych koncentruje się radioaktywny radon oraz substancje lotne emitowane przez meble i materiały budowlane. Drewno konserwuje się pentachlorofenolem i lindanem, podłogi, dachy i rury pokrywają włókna azbestowe, lakiery, kleje i płyty wiórowe zawierają formaldehyd, a poliuretan znajduje się w materiałach izolacyjnych.”
Pomyślmy tylko o ogromnych sumach, co roku wydawanych w krajach uprzemysłowionych na samo leczenie alergii. Chorobom cywilizacyjnym takim jak zawał serca, nowotwory, nadciśnienie tętnicze, cukrzyca typu II, artretyzm i reumatyzm, alergie, atopowe zapalenie skóry etc. można by całkiem łatwo przeciwdziałać. Zdrowe i naturalne produkty oferują lepszą jakość i radość życia, zamiast frustracji na tle konsumpcji; gospodarowanie w oparciu o zamknięte obiegi surowcowe, zamiast ślepej uliczki w postaci stosów odpadów. Praca w oparciu o ideę zrównoważonego rozwoju oznacza koniec z marnotrawstwem zasobów i energii.
—
Źródło: E. Thoma “Na długi czas. Domy z drewna i życie. Stare mądrości w służbie nowoczesnych technologii”
Od kory drzew, których kolor idealnie dopasowany jest do ochrony przed mrozem, czy upałem, po sierść niedźwiedzi polarnych, w której powietrze uwięzione w każdym pojedynczym włosie minimalizuje straty ciepła w klimacie Arktyki niemal do zera – każde rozwiązanie naturalnej ochrony przed czynnikami atmosferycznymi jest samo w sobie małym arcydziełem. Nieustanna optymalizacji natury, trwająca przez tysiące lat ewolucji wytworzyła zaawansowane rozwiązania, o jakich technicy i badacze z zakresu materiałoznawstwa mogą tylko pomarzyć.
Model przemysłu odzieżowego jest bardzo zbliżony do modelu przemysłu spożywczego ( LINK ). Działając w skali globalnej, międzynarodowy przemysł odzieżowy wykorzystuje w przeważającej mierze syntetycznie produkowane surowce, barwniki i substancje chemiczne. Włókna naturalne praktycznie straciły na znaczeniu. Jedynie bawełna zdołała utrzymać swoje znaczenie w postaci potężnych monokultur. Monokulturowe plantacje bawełny w dalekich zakątkach Ziemi wyparły drobne, tradycyjne rolnictwo i zrujnowały stabilne ekosystemy.
Ogromna skala zastosowania surowców kopalnianych jest niezbędna po to, by zapewnić centralne zaopatrzenie dużym koncernom i fabrykom. Odzież stała się tymczasem nietrwałym, wybrakowanym artykułem generującym powstawanie śmieci. Ilość alergików w zamożnych krajach uprzemysłowionych rośnie, a pomimo masowej produkcji ciągle miliony ludzi nie są w stanie się dostatecznie ubrać.
Czy ma to świadczyć o sukcesie nowoczesnych koncepcji gospodarki i struktur organizacyjnych? Pocieszające jest to, że coraz więcej ludzi próbuje szukać nowych, lepszych rozwiązań. Przykładem wielu takich inicjatyw są rolnicy prowadzący biouprawy lub producenci włókien tekstylnych z niezanieczyszczonych, naturalnych surowców. Patrząc globalnie jest to jednak dopiero przysłowiowa kropla w morzu.
—
Źródło: E. Thoma “Na długi czas. Domy z drewna i życie. Stare mądrości w służbie nowoczesnych technologii”
W naturze, model dostarczania pożywienia sięga od humusu, który odżywia rośliny i sam jest przez nie produkowany, po równowagę w liczebności populacji, która wynika z wyważonej proporcji pomiędzy liczebnością zwierzyny łownej a liczebnością myśliwych. Każda żywa istota na Ziemi otrzymuje od otaczającej ją natury odpowiednie dla siebie pożywienie, zawierające wszystko to, co jest jej potrzebne do zdrowego wzrostu, pozostając w harmonii z otoczeniem. Występujące w przyrodzie łańcuchy pokarmowe funkcjonują dzięki tej równowadze. Zdarzenia, które zakłócają tę równowagę, są stale wyrównywane pod warunkiem, że nie wkroczył tam już człowiek i nie zaburzył zrównoważonego ekosystemu.
Struktury organizacyjne i władzy zastępują w społeczeństwach równowagę występującą w przyrodzie. Podziały hierarchiczne dzielą ludzi na dwie grupy – na tych, którzy nie wpływają na produkcję i dystrybucję żywności tj. na coraz bardziej uzależnioną masę konsumentów oraz na tych, którzy skupiając w swoich rękach coraz więcej zcentralizowanej władzy, kreują rzeczywistość.
Utrzymywaniu i wspieraniu władzy zcentralizowanych, ogólnoświatowych koncernów przemysłu spożywczego nie służy sytuacja, w której ludzie w mniejszym lub większym stopniu sami zaopatrują się w żywność. Umocnieniu władzy centralnej sprzyja natomiast zastępowanie struktur regionalnych przez uprzemysłowione rolnictwo i masową hodowlę, degradującą wartość życia. Rozrastający się przemysł spożywczy z globalnymi sieciami dystrybucji zalicza się w takim samym stopniu do tego mechanizmu, co niekontrolowane stosowanie produktów chemicznych na wszystkich poziomach produkcji, począwszy od upraw po konserwowanie żywności. W skali globalnej nie jesteśmy w stanie oszacować skutków i oddziaływania na zdrowie.
Jedną z cen, jaką za przemysł spożywczy muszą zapłacić wszyscy mieszkańcy Ziemi, są niewyobrażalne góry śmieci pochodzące z opakowań oraz ogromne zużycie zasobów energetycznych na transport drogowy, wodny i lotniczy. Przy takich wielkich nakładach, a zarazem przy tak dużych wadach nowoczesnej dystrybucji żywności należy postawić pytanie, czy przynajmniej wszyscy są dzisiaj syci?
Czy wobec tych faktów nie powinniśmy uczyć się od natury zdecentralizowanego systemu dystrybucji pożywienia? Natura nie potrzebuje transportu przekraczającego granice kontynentów – każdego zaopatruje w miejscu, w którym się znajduje.
—
Źródło: E. Thoma “Na długi czas. Domy z drewna i życie. Stare mądrości w służbie nowoczesnych technologii”
1.
Pracuję na budowie 30 lat. W okolicach Łomży mieszka czterech braci, wszyscy dekarze. Każdy z nich jest świetnym fachowcem, byli zagranicą na budowach, pod koniec lat 90. wrócili do siebie. Świetna sytuacja, tylko zakładać czteroosobową firmę i rozdawać karty na lokalnym rynku. Zamiast tego wszyscy ze sobą pokłóceni, wybierają sobie wzajemnie klientów. Jeszcze materiał biorą od tego samego producenta.
2.
Jestem weterynarzem od dużych zwierząt. To nie tylko mój przypadek, bo rozmawiałem z kilkoma kolegami z branży, że mają podobnie. Załóżmy, ze jedna wieś ma czterdzieści gospodarstw. Jest prawie pewne, że do nieparzystych numerów będę jeździł ja, do parzystych – konkurencja. Byle nie mieć tego samego weterynarza co sąsiad.
3.
Przez lata sprzedawałem tu paszę dla bydła, od dwóch sprzedaję ciągniki i maszyny rolnicze. Ostatnio sprzedałem jeden, po tygodniu telefon. Facet chce kupić ciągnik. Zajeżdżam, okolica jakoś mi znajoma, wychodzi gospodarz i pierwsze zdanie, że chce kupić ciągnik. Pytam go o szczegóły, wymieniam możliwości i opcje, a on: “nie, nie. Ja bym chciał taki ciągnik jak ma sąsiad. Tylko większy.”
W zeszłym roku miałem pojechać sobie w rajdzie rowerowym lasami łańskimi. To takie piękne tereny, gdzie przez dziesięciolecia funkcjonował ośrodek rządowy – pisałem o nim tutaj ( link ).
Traf chciał, że wczoraj w jego własnym domu trafiłem na pomysłodawcę tego rajdu. Mieszka w Rusi, wiosce pod Olsztynem, w której oprócz stawu rybnego i kilku nowych domków stoją mniej więcej takie chaty jak na zdjęciu. Przez środek Rusi płynie Łyna, największa w regionie rzeka, na niedalekiej śródleśnej polanie słuchałem kiedyś jastrzębi. Sielsko.
U Pana Andrzeja Małyszko miałem spędzić niecałe pół godziny, spędziłem półtorej. Z pochodzenia wilnianin, z wykształcenia budowlaniec. Do Rusi sprowadził się pod koniec lat 70., sam wyremontował dom, stare meble też odrestaurował własnoręcznie lub z pomocą kolegi. – Ja to, wie Pan, nie lubię tego nowoczesnego minimalizmu. Lubię jak w kuchni suszą mi się zioła, a szpargały i książki zawsze mogę sprzątnąć jak wnuki przyjadą.
On więc opowiadał, ja starałem się spamiętać ile mogłem. O tym jak udało mu się zachować okoliczny Gościniec Niborski, dawny trakt łączący Warszawę z Królewcem (jeździli nim królowie, Kopernik, Rej, Kochanowski i powstańcy listopadowi), który pewnie przy okazji budowy wylotówki z Olsztyna rozjeździłyby wywrotki. Historii o tym jak doprowadził do postawienia krzyża ekumenicznego, przypominającego historię niedalekiej, nieistniejącej już wsi Jełguń z jej hutą szkła i 300 mieszkańcami, po których nie ma żadnego śladu. O odrestaurowaniu w Rusi kapliczki z litego dębu. O wydaniu książki z pieśniami Ferdynanda Gregoroviusa, Niemca, który w wierszach chwalił bohaterskość Polaków i Węgrów podczas Wiosny Ludów w 1848 r., a którą wydano w trzech językach.
Na pożegnanie umówiliśmy się, że wyśle mi swoje teksty, w tym ten – o skarbach Królowej Barbary Radziwiłłówny. To stare dzieje, nie mające już pewnie dużego związku ze współczesnością, ale sama historia odkrycia pokazuje, jak połączenie łutu szczęścia i wyjątkowej determinacji jednego człowieka może doprowadzić do czegoś niezwykłego. A także jak nieprawdopodobną wiedzę i kontakty mają ludzie, których mijamy pewnie codziennie na ulicy. Od wizyty na grobie brata do archeologicznej ekspedycji z udziałem profesorów i ludzi z Ministerstwa? Jak to na odchodne powiedział Pan Małyszko: Ja wszystko spisuję, bo za mną tylko czarna ściana.
Dlatego i ja przesyłam tekst dalej; nigdy nie wiadomo co i komu się kiedyś przyda. Tekst w całości autorstwa p. Andrzeja Małyszko. Posłuchajcie.
ŁAŃCUCH I PIERŚCIEŃ BARBARY RADZIWIŁŁÓWNY
W grudniu 1988 roku wybrałem się na tydzień do Wilna. Chciałem odnaleźć grób mego brata Tadeusza, odwiedzić kuzyna Dana z Krystyną, jego żoną, pospacerować po wileńskich ulicach.
Po przyjeździe najpierw poszedłem na Rossę; biuro cmentarza było otwarte. Mieściło się w starym, dawno nie remontowanym budynku. Kierowniczką cmentarza była Litwinka z Kowna, emerytowana historyczka sztuki. Po polsku nie mówiła, rozmawialiśmy po rosyjsku. Ta starsza pani otrzymała propozycję zatrudnienia na Rossie, kiedy już była na emeryturze. Odniosłem wrażenie, że dla niej ta praca była niezwykle ważna, pieniądze były na pewno na dalszym planie. Kiedy wyłuszczyłem, czego poszukuję natychmiast z szafy wydobyła tomy opracowania geodezyjnego całego cmentarza. Z racji swojego zawodu nie miałem większych problemów z czytaniem tej dokumentacji, przydała się też znajomość języka rosyjskiego. Po krótkiej lekturze znalazłem numer kwatery i mogiły, ale jak tam dotrzeć, kiedy wszystko przysypane śniegiem? Wiedziałem tylko, że nagrobek postawiony przez mojego Ojca w roku 1957, po paru latach został zniszczony. Punktem orientacyjnym była wysoka sosna, pod którą w roku 1944 brat został pochowany. Życzliwa Litwinka zaproponowała, że pomoże odnaleźć mogiłę Tadeusza. Był śnieg, ślisko, więc zaproponowałem swoje męskie ramię i tak rozmawiając poszliśmy na poszukiwanie. Bez przeszkód dotarliśmy na miejsce, położyłem kwiaty i zapaliłem znicze, pani dyskretnie wycofała się, pozostawiając mnie samego przy grobie brata. Doceniam jej pomoc i gest. Istotnie, nagrobka nie było, ale sosna stała. W nogach mogiły brata stał krzyż upamiętniający pochowane tam w roku 1964 dziecko. Chcę myśleć, że betonowy nagrobek Tadeusza, wykonany z marnego cementu, po kilku latach sam się rozsypał.
Innego dnia poszedłem na „moją” ulicę Zamkową, gdzie pod numerem 3 do roku 1945 mieszkałem z rodziną. W pierzei ulicy Zamkowej, po prawej stronie, była brama wiodąca na długie podwórze. Brama była mocna, okuta, zamykana na noc wielkim kluczem. Klucz i zamek z bramy zostały wymontowane podczas pakowania się, w czasie ewakuacji w roku 1945. Teraz są u mnie w Rusi.
W sierpniu 1944 roku umarł mój starszy brat Tadeusz, we wrześniu NKWD aresztowało i wywiozło do łagru mojego Ojca Jana, w październiku ta sama władza wyrzuciła moją Mamę i mnie z naszego mieszkania, które zostało zamienione na więzienie. Zamieszkaliśmy po przeciwnej stronie podwórza w atelier fotograficznym Jana Michielewicza. Teraz, w roku 1988, kiedy stałem i patrzyłem na zamurowaną i otynkowaną bramę, w mojej głowie przewijały się obrazki zapamiętane z dzieciństwa, spędzonego na tamtym, teraz niedostępnym podwórzu.
Z ulicy Zamkowej miałem blisko do katedry, wtedy galerii sztuki, która też była zamknięta na cztery spusty. Poszedłem więc do kościoła św. Kazimierza, wczesnobarokowego cudu. Świątynię tę zamieniono na kuriozalne muzeum ateizmu. Zwiedzałem je z ciekawością, duże wrażenie zrobiła na mnie piękna w swej prostocie średniowieczna, mosiężna monstrancja, a także wytarta, zniszczona, nosząca ślady cerowania sutanna. Jakie mogły być losy jej właściciela? Zadziwiający sowiecki pomysł z tym muzeum ateizmu. Pamiętam porozumiewawcze spojrzenia i czasem zażenowany uśmiech pań pracujących w muzeum. Może jednak dzięki niemu zgromadzone eksponaty ocalały?
W swojej wędrówce dotarłem do uniwersyteckiego kościoła św. Jana. Cudowna perła baroku, z dziesięcioma ołtarzami, w którym od setek lat modlili się profesorowie i studenci, królowie. Po wojnie, w czasach sowieckich został mocno zdewastowany, w roku 1979 zamieniony na muzeum nauki, co zapobiegło dalszemu zniszczeniu. Tu, w lipcu 1940 roku byłem ochrzczony. Nasłuchałem się od moich rodziców o tym kościele tak dużo, że do środka wszedłem jak do dobrze znanej świątyni. Zajrzałem do misy chrzcielnej ze święconą wodą, próbując w wyobraźni odtworzyć scenę swojego chrztu sprzed lat. Po chwili w kościele pojawiła się wycieczka Polaków z wileńską przewodniczką. Dołączyłem do grupy i słuchałem opowieści przewodniczki „zaciągającej” po wileńsku. Wycieczka stopniowo topniała, szybko zostałem z przewodniczką sam. Może dobrze się stało, bo po chwili rozmowy usłyszałem: ”znaczy się Sowieci w katedrze znaleźli wielki skarb”. Niczego więcej na ten temat nie umiała powiedzieć. Wyjeżdżałem z Wilna nie zdając sobie sprawy, czego dotknąłem.
Po powrocie do Olsztyna opowiedziałem Ojcu dziwną rozmowę z przewodniczką. Tata najpierw mocno się zirytował, a kiedy ochłonął, zaczął opowiadać, co On wie o skarbie ukrytym w katedrze.
Od tej pory wielokrotnie rozmawiałem o tym z Ojcem, opowiadał co, gdzie i kiedy było ukrywane, próbowałem robić notatki, szkice, aż w końcu w dzień Wielkanocy 1989 roku podsumowałem nasze rozmowy, nagrywając wielkanocne spotkanie na magnetofon. To była bardzo trudna rozmowa, Ojciec miał dużo lat, uciekał w dygresje, inne wątki. Pomocne okazały się nasze wcześniejsze rozmowy, łatwiej mi było utrzymać główny wątek, wiedziałem o co pytać. Zdziwiony Jego wieloletnim milczeniem na temat ukrytych skarbów katedralnych usłyszałem: ”no cóż, przysięgałem księdzu dochować tajemnicy”. Teraz dopiero poczuł się zwolniony z tej przysięgi.
Ojciec pracował w katedralnej zakrystii od drugiej połowy trzydziestego do czterdziestego drugiego lub trzeciego roku. Pracę tę otrzymał z poręczenia swego stryja Jana Małyszko, pracującego w seminarium duchownym w Wilnie. Zakrystianinem w katedrze był Kajetan Gratulewicz, z którym Ojciec był serdecznie zaprzyjaźniony. Kontakt utrzymywali aż do śmierci Kajetana. Zachowało się zdjęcie, na którym obaj panowie pozują z pokaźnymi wąsami, zapuszczonymi na znak żałoby po 17 września 1939 roku. Wtedy proboszczem katedry był ks. Antoni Cichoński, a po jego wywiezieniu na Syberię proboszczem został ks. Franciszek Wołodźko. Grób ks. Wołodźki znalazłem kilka lat temu na Rossie.
Po wkroczeniu Sowietów do Wilna władze kościelne podjęły decyzję o ukryciu części skarbu katedralnego przed okupantem. Według mojego Ojca ukryto tylko część, ponieważ ukrycie całości wzbudziłoby sowieckie podejrzenia. W składzie obok Kaplicy Czarnej i Gasztołdowskiej, wykuto w ścianie wnękę, w której ukryto monstrancje, krucyfiksy, relikwiarze. Natomiast złoty łańcuch, tabliczkę grobową i pierścień znaleziony przy szczątkach Barbary Radziwiłłówny, ks. Wołodźko w obecności mego Ojca schował do wnęki, którą Tata wcześniej, na polecenie księdza, wykuł w ścianie podziemnej krypty i następnie wnękę zamurował. Na poddaszu, w pachwinie sklepienia przy zewnętrznej ścianie, nad kaplicą św. Piotra, Ojciec z Kajetanem Gratulewiczem ukryli zabytkowy świecznik cynowy, ciężki, wysokości około półtora metra. Podczas ceremonii kościelnych świecznik był używany do paschału. Na poddaszu został przysypany zalegającym sklepienie gruzem. Także na poddaszu Kajetan ukrył woreczek ze złotymi rublami.
O tym wszystkim dowiedziałem się od Ojca podczas naszych licznych rozmów. Była wiosna 1989 roku, wiedziałem, że wiedza, jaką przekazał mi Ojciec, nie może być szeroko upowszechniona. Pierwsze kroki skierowałem do Arcybiskupa Metropolity Warmińskiego ks. Edmunda Piszcza. Zostałem życzliwie wysłuchany, po czym arcybiskup skierował mnie do biskupa Kisiela w Białymstoku. W rozmowie telefonicznej poinformowałem biskupa o tym, co usłyszałem od Ojca. Ucieszył mnie, pytając czy jestem synem Jana Małyszko. Okazało się, że dobrze znał stryja mego Ojca, też Jana Małyszko, którego wspominał bardzo życzliwie. Stryj Ojca całe swoje życie przepracował w seminarium duchownym w Wilnie, jako osoba świecka. To była ciekawa postać: miłośnik sztuki, muzyki, starych mebli. Grał na skrzypcach, mandolinie, gitarze. Nie mając własnych dzieci, całą swoja miłość przelał na mego Tatę, któremu w życiu wiele pomógł. Do dzisiaj mam kilka interesujących rzeczy, jakie od niego otrzymałem, kiedy byłem z Ojcem w Wilnie w 1957 roku: własnoręcznie wykonany album z reprodukcjami dzieł sztuki, stary kieszonkowy zegarek, budzik, książki i krzyż z siedmioma relikwiami, jaki otrzymał od biskupa lub rektora seminarium w Wilnie. W czasie naszego pobytu chciał mi podarować zabytkowe skrzypce ze szkoły Amatiego, ale wtedy wolałem nową gitarę za trzy i pół rubla(!). Mam ją do dziś, już nie gra. Za to w moim pokoju stoi XIX-wieczna bieliźniarka, pochodząca z wileńskiego seminarium, z drzwiami pokrytymi od wewnątrz autografami kleryków. Najstarszy wpis pochodzi z 1904 roku, najmłodszy jest z 9 lutego 1940 roku, kiedy dwóch kleryków postanowiło „opuścić mury i pójść do partyzantki”. Na ślad jednego kleryka, Antoniego Turzyńskiego trafił ks. prof. Tadeusz Krahel z Archiwum Archidiecezji w Białymstoku. Może uda się ustalić dalsze losy Antoniego Turzyńskiego, warto szukać dalej, to drobna cząstka naszej historii, dramatyczna decyzja kleryka, rezygnującego na piątym roku studiów ze święceń kapłańskich i udającego się do partyzantki. Przypuszczam, że biskup Kisiel nie znał mego Ojca, który był zwykłym pracownikiem w zakrystii, ale nazwisko biskupa przewijało się w rozmowach rodziców. Mieliśmy kontynuować rozmowy o katedrze, kiedy dotarła do mnie wiadomość o śmierci biskupa Kisiela.
Długi czas nie wiedziałem, komu mogę powierzyć posiadaną wiedzę, aż przyjaciółka rodziny, historyczka sztuki i kustosz w Muzeum Narodowym w Poznaniu, Irena Moderska zaproponowała, abym zwrócił się do Ferdynanda Ruszczyca, ówczesnego dyrektora Muzeum Narodowego w Warszawie. Zatelefonowałem, opowiedziałem w skrócie, co wiem, dyrektor Ruszczyc poprosił o potwierdzenie tego na piśmie. Wkrótce po moim liście otrzymałem telefoniczne zaproszenie od Edwarda Ruszczyca, ojca Ferdynanda. Na rozmowę umówiliśmy się w domu państwa Zofii i Edwarda Ruszczyców w Warszawie. Przed spotkaniem zdążyłem być w Muzeum Narodowym na dużej wystawie malarstwa Ferdynanda Ruszczyca, ojca Edwarda i dziadka Ferdynanda. Wchodząc do warszawskiego mieszkania pana Edwarda, syna wielkiego malarza, znalazłem się niejako w ruszczycowym klimacie. Pan Edward z wielką uwagą i zainteresowaniem wysłuchał nagranej kasety ze wspomnieniami mojego Ojca, obejrzał zdjęcia, moje zapiski. Po paru godzinach rozmowy powiedział, że wiek i stan zdrowia nie pozwalają mu na podjęcie tego ważnego i trudnego tematu, ale spowoduje, że do Olsztyna przyjadą: jego syn, Ferdynand, dyrektor Muzeum Narodowego w Warszawie i Romuald Budrys, dyrektor Muzeum Narodowego w Wilnie.
Wróciłem do domu, poszedłem do dyrektora Muzeum Warmii i Mazur w Olsztynie Janusza Cygańskiego, któremu opowiedziałem o swoich peregrynacjach. Dyrektor Cygański zgodził się bez wahania na moją propozycję, aby w zamkowych komnatach podjąć znakomitych gości z Wilna i Warszawy. Wydawało się, ze sprawa zbliża się do finału, przynajmniej dla mnie, bo przekażę swoją wiedzę w kompetentne ręce. Niestety, wkrótce potem zmarł pan Edward. Znowu znalazłem się w punkcie wyjścia.
Minęło parę lat. W międzyczasie dyrektor Cygański pokazał mi opasły tom opracowania o katedrze w Wilnie, wydany pod patronatem prezydenta Litwy w 2002 roku. Między różnymi zdjęciami było jedno: rozpruta ściana, a w środku widoczne zamurowane kiedyś monstrancje, kielichy, relikwiarze – katedralne skarby. Okazało się, że w 1985 roku Litwini trafili na zamaskowany schowek, zorientowali się, że wydobycie skarbu zakończy się jego zagrabieniem i wywózką do Moskwy. Ściana została ponownie zamurowana. Widocznie o tym właśnie znalezisku opowiedziała mi w 1988 roku przewodniczka, spotkana w kościele św. Jana w Wilnie.
Po jakimś czasie, a był to już rok 2008, w przypadkowej rozmowie znajomy archeolog Jarosław Sobieraj z Muzeum Warmii i Mazur zasugerował, abym skontaktował się z panem Jackiem Milerem, dyrektorem Departamentu Dziedzictwa Kulturowego MKiDN. Dał mi telefon, zadzwoniłem i zorientowałem się, że trafiłem we właściwe ręce. Nastąpiła seria rozmów telefonicznych, zostałem zaproszony do stolicy, na spotkanie w Ministerstwie. Dyrektor Jacek Miler wysłuchał mojej opowieści, obejrzał zdjęcia i zaproponował wyjazd do Wilna.
Organizacja wyjazdu nie była sprawą prostą, przygotowania trwały wiele miesięcy. Przede wszystkim należało uzyskać zgodę odpowiednich władz Litwy na wejście do katedry i prowadzenie poszukiwań. Przygotowaniem wyprawy w Polsce zajął się dyrektor Jacek Miler, w Wilnie ambasador Rzeczypospolitej Polskiej pan Janusz Skolimowski.
Wreszcie otrzymuję sygnał: wszystkie pozwolenia są, ekipa skompletowana i przygotowana do wyjazdu. Wyruszamy wcześnie rano 15 maja 2009 roku spod Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego w Warszawie. Jedziemy w składzie: dyrektor Jacek Miler, prof. Maria Kałamajska-Saeed – historyczka sztuki, wybitna znawczyni sztuki dawnych Kresów, Krystyna Marczyk – pracownica Departamentu Dziedzictwa Kulturowego i tłumaczka języków naszych wschodnich sąsiadów, Olaf Popkiewicz – archeolog i ja. Drugim samochodem jechał prof. Mirosław Parafiniuk ze Szczecina, ze swoimi asystentami. Wieźli ze sobą georadar z osprzętem. Jak mówił dyrektor Miler, prof. Mirosław Parafiniuk jest jednym z naszych wielkich archeologów, lekarzem medycyny sądowej, antropologiem. Przez dwa dni wspólnego pobytu w Wilnie zapamiętałem profesora jako człowieka niezwykle otwartego i skromnego. Prześladował go pech, przed granicą w jego aucie stłukła się szyba boczna. Dzięki pomocy pracowników ambasady naprawiono doraźnie kłopotliwą usterkę, wstawiając kawałek pleksi. Poza incydentem z szybą podróż odbyła się bez przeszkód.
Uświadomiłem sobie, że właśnie minęło 20 lat od mojej podróży do Wilna i od pierwszej rozmowy z Ojcem o tym, co 70 lat temu krył w podziemiach katedry. Pojechaliśmy do ambasady Rzeczypospolitej Polskiej, krótkie powitanie i zakwaterowanie w hotelu na Starówce. Nasze wejście do katedry zostało zaplanowane na późne popołudnie. Zanim weszliśmy do katedry, dołączył do nas pan ambasador Janusz Skolimowski, po krótkiej rozmowie wchodzimy.
Trudno mi opisać, co czułem przekraczając progi tej szczególnej dla mnie świątyni. Ostatni raz byłem tu z Ojcem w roku 1957. Wtedy była tu galeria sztuki. Pamiętam ogromne obrazy wiszące w nawach, zasłonięty ołtarz jakimś malowidłem lub kawałkiem tkaniny. Nie mogę sobie przypomnieć co to były za obrazy, co przedstawiały.Za to zapamiętałem zdenerwowanego Ojca, który szybko chodził, uważnie patrzył, zaglądał w jakieś zakamarki. Wtedy jeszcze nic nie wiedziałem o związkach Ojca z katedrą. Pamiętam długą, do późnej nocy rozmowę Ojca ze stryjem Janem, u którego zatrzymaliśmy się. Mieszkał niedaleko katedry, przy ul. Mostowej 10.
Po chwili pojawia się młody ksiądz, to proboszcz katedry ks. Robertas, witamy się i pokazuje nam wejście do podziemi. Będzie nam towarzyszył przez cały czas pobytu w świątyni, jest tu gospodarzem. Przed kryptą zatrzymujemy się, dyrektor Miler zwraca się do mnie, abym prowadził. Zostałem przewodnikiem nie będąc nigdy w tych podziemiach. Wiem jak wejść, rozkład pomieszczeń mam w głowie. Czuję się tak, jakbym wchodził do krypty wielokrotnie. Ogromne emocje, na ten moment czekałem 20 lat. Ogromny niepokój, co nas tam czeka, co zobaczymy. Do tego działa wyobraźnia – tymi schodami setki lat temu do krypty wchodzili zwykli, a może niezwykli ludzie?
Wchodzimy do krypty i zaskoczenie – Ojciec opowiadał jak schodzić i jak trafić do schowka w krypcie. Jest zupełnie inaczej, dokonano rekonstrukcji, stoją nowe ściany, nad głową masywny strop żelbetowy. Szary beton, na posadzce brązowe płytki terakotowe, ładne, błyszczące, ale jaki był pierwotny poziom posadzki? Prof. Parafiniuk ustawia georadar, pokazuje mi na ekranie miejsca gdzie ingerowano, przebudowywano. Kiedy? Dwadzieścia lat temu czy trzysta? Trudno cokolwiek ustalić. Mamy tę noc i kawałek jutrzejszego dnia. To pierwsze po siedemdziesięciu latach wejście do krypty. Na razie bezowocne. Pani prof. Kałamajska chodzi, na razie patrzy i nic nie mówi.
Idziemy na poddasze szukać świecznika. Ogromne kraty otwiera ks. Robertas, wchodzę na sklepienie i widzę, że nie ma gruzu dociążającego sklepienie, położona jest gruba warstwa wełny mineralnej, przyciśnięta metalową siatką ogrodzeniową. Nad sklepieniem żelbetowe rygle wzmacniające ściany zewnętrzne. Jakieś druty, przewody, puste puszki. Bez przekonania, że coś znajdę zaglądam w pachwinę sklepienia nad Kaplica św. Piotra. Pusto, ani śladu po świeczniku. Na murłacie też pusto, a tam miał być woreczek ze złotymi rublami. Zdezorientowany piskami w słuchawkach wykrywacza metalu Olaf – archeolog wyłącza urządzenie. Robimy kilka zdjęć i schodzimy na dół. Pani profesor dalej nie mówi nic. Nie ma co komentować.
Za chwilę północ, czas nam upłynął nadspodziewanie szybko. Wracam do rzeczywistości, proszę ks. Robertasa o chwilę rozmowy, idziemy do zakrystii. Opowiadam proboszczowi o moim Ojcu, który pracował właśnie w tej zakrystii, o moim bracie Tadeuszu, pochowanym w 1944 roku na Rossie, o stryju Ojca Janie, nieżyjącej już Mamie. Pytam, czy możliwe jest odprawienie mszy św. za ich dusze właśnie tutaj, w katedrze? Tak, tak, nie ma żadnych przeszkód – ksiądz przewraca kartki wielkiej księgi, najbliższy termin w poniedziałek. Ależ księże Robertasie, my odjeżdżamy w niedzielę rano! Aha, to ja tu trochę zmienię – proboszcz podnosi głowę – może być jutro, w sobotę 16 maja. Tego dnia są moje imieniny. Mam wspaniały prezent, a jeszcze lepszy mają Rodzice, brat, stryj.
W najśmielszych snach nie wyobrażali sobie zapewne takiej sytuacji! Wilno, katedra… to wszystko było już spisane na straty, pożarte przez komunistów. Próbuję wręczyć księdzu zwyczajową ofiarę, odmawia zdecydowanie.
Na dziś to wszystko, już wiem, że łańcucha Barbary nie znajdziemy. Przed wyjazdem, jeszcze w Warszawie, dyrektor Miler pytał mnie, czy wiem, że znalezienie czegokolwiek nie oznacza, iż znalezisko można zabrać. Takie jest prawo. Jest po północy, kończymy pracę, idąc do hotelu z prof. Parafiniukiem i dyr. Milerem wstępujemy jeszcze na herbatę. Słucham niezwykłych opowieści z życia archeologa. Przekazuję Profesorowi nagranie rozmów z moim Ojcem, obiecuje przesłuchać, ma do tego sprzęt. Ta noc zostanie we mnie na długo.
W hotelu biorę prysznic, próbuję zasnąć, budzę się przed czwartą, czekam do szóstej, wstaję i idę na Rossę, na grób brata. Widzę, że przy grobowcu-mauzoleum „MATKA I SERCE SYNA” są Polacy. Znicze, kwiaty, rocznicowe wieńce, patriotyczne pieśni. Wracam do hotelu, potem idę do katedry, tam od rana archeolodzy wznowili penetrację podziemi. Profesor Parafiniuk oddając mi nagranie rozmów z Ojcem mówi, że gdyby nie współczesna rekonstrukcja, nie miałby problemów z odnalezieniem ukrytych skarbów. Koniec naszych poszukiwań. Ekipa jedzie do Trok., a ja do mego kuzyna na Szeszkiniszki, potem do katedry. Zamówioną mszę odprawianą w języku litewskim wysłuchuję ze ściśniętym sercem. Po jej zakończeniu wchodzę do zakrystii podziękować ks. Robertasowi. Tym razem składam ofiarę na katedrę.
Wieczorem spotykamy się w hotelu. Olaf – archeolog opowiada o swojej przygodzie w Trokach. Otóż pojawiła się tam para młodożeńców, drużby, goście, roześmiane i rozbawione towarzystwo. W pewnym momencie wszyscy padają na kolana, przeczesując rękoma gęstą trawę. Jakiś pogański obyczaj czczenia boga Perkuna – myśli Olaf.. Zaczyna dopytywać, co to oznacza i dowiaduje się, że ktoś dla zabawy próbował przymierzyć obrączkę pana młodego, machnął ręką i złote kółeczko poleciało gdzieś na trawnik. Olaf – rasowy archeolog, nie rozstaje się z wykrywaczem metalu, wyjmuje z bagażnika sprzęt i po kilku minutach poszukiwania podaje zdumionej młodej parze odnalezioną obrączkę. Honor pana młodego uratowany!
Następnego dnia od rana pakujemy się i wracamy do Polski. Emocje mnie nie opuszczają. O pierwszej w nocy jestem w domu, w Rusi. Tutaj też nie mogę spać, przed szóstą rano już kopię ogródek.
Do dzisiaj nie potrafię ocenić rezultatu naszej wyprawy, na razie katedra nie odsłoniła swojej tajemnicy.
Rok wcześniej, w 2008, byłem w Zamku Królewskim w Warszawie na wystawie skarbów katedry wileńskiej. Tych ukrytych w 1939 roku, odnalezionych w 1985 i wydobytych ze schowka po 1991 roku. Nie było tam złotego łańcucha, pierścienia i grobowej tabliczki Barbary Radziwiłłówny. Czy kiedykolwiek będzie mi dane spojrzeć na te przedmioty? Znam jedynie łacińskie epitafium z tabliczki grobowej (Stanisław Lorentz: Album Wileńskie. Warszawa 1986):
BARBARA QVE TEGITUR TUMULO: REGINA SUB ISTO
AUGUSTI CONIUNX ALTERA REGIS ERAT
COMMODA MULTA TULIT MULTIS: INCOMMODA NULLI
A QVA SE LESUM: DICERE NEMO POTEST
IMMATURA OBYT DECIMA TRIETERIDE CEPTA
BIS VIDUOS FATIS LINQVERE IUSSA THOROS
OCCIDIT ANTE DIEM: AT QVAM VIS ANUS ILLA FUISSET
DICERET AUGUSTUS: OCCIDIT ANTE DIEM
CORONATA. 7. DECEMBRIS ANNI. 1550 OBIIT. 8 MAEII. 1551
które w tłumaczeniu Anny Salwy na język polski brzmi:
BARBARA, KTÓRA JEST POCHOWANA POD TYM NAGROBKIEM, KRÓLOWA, BYŁA DRUGĄ ŻONĄ KRÓLA AUGUSTA, WIELU WNIOSŁA DUŻO SZCZĘŚCIA, NIKT NIE MOŻE POWIEDZIEĆ, ŻE PRZEZ NIĄ DOZNAŁ SZKODY. ODESZŁA WCZEŚNIE, MAJĄC 30 LAT, ZMUSZONA LOSEM PO RAZ DRUGI OPUŚCIĆ MAŁŻEŃSKIE ŁOŻE. CHOCIAŻ OWA BYŁA STARSZĄ KOBIETĄ, MÓGŁ POWIEDZIEĆ AUGUST – ZMARŁA PRZEDWCZEŚNIE. KORONOWANA 07.12.1550; ZMARŁA 08.05.1551
Ruś, maj 2012 Andrzej Małyszko
Tekst znalazł się też w książce “Wileńskie korzenie: wspomnienia, relacje, dokumenty” pod red. Z. Gładkowskiego i B. Pilarwka.
I taka to historia. Pana z prostego domku w Rusi, który sam odbudował.
Wy,
Mieszkanki i Mieszkańcy dużego miasta. Wy – 6 milionów Obywatelek i Obywateli Warszawy, Krakowa, Wrocławia, Poznania i Trójmiasta. Mieszkacie w Wielkiej Piątce, wiemy to. Patrzymy na Was. Widzimy w wiadomościach. W Piątce rozwiniętej, wygranej, perspektywicznej. Nas z małych miast jest więcej, dużo więcej, ale to Wy jesteście tą białą owieczką. O Was się mówi, o nas – milczy. Jesteście dla nas wzorem, który staramy się naśladować. Z uznaniem patrzymy jak kwitniecie, jak wyznaczacie standardy, jak sumiennie przecieracie szlaki, którymi i my staramy się później podążać.
Niektórzy z nas twierdzą, że nie mieliśmy tyle szczęścia co Wy. Że to wina historii, polityki, albo że po prostu nie byliśmy zbyt błyskotliwi lub pracowici. Zdania są podzielone, tak jak podzielone są co do tego, które z Waszych dużych miast jest trzecie, piąte lub drugie i czemu dokładnie zawdzięcza akurat to miejsce. Jakby nie było, my zostaliśmy w tyle, Wy kroczycie odważnie naprzód.
Gdy mówię o Was lub o nas, nie mam na myśli wszystkich. Wiem, że to nadużycie. Czerski pisząc “My, dzieci sieci” też to wiedział. Jeżeli piszę „my” – to znaczy: „wielu z nas”, albo „niektórzy z nas”. Jeżeli piszę: „jesteśmy” – to znaczy: „bywamy”. Piszę: „my” tylko dlatego, żeby móc o nas w ogóle napisać. Tak pisał 6 lat i tydzień temu ( link ).
Niekiedy dochodzi do naszego spotkania – w internecie, w serialu telewizyjnym, przy okazji rodzinnych imprez. To spotkania nierówne, niesprawiedliwe, często naznaczone hierarchią, choć nikt przecież nie spisał tej hierarchii na papierze. Nie umówiliśmy się, że tak będzie, być może nie ma na to nawet oficjalnej zgody. Cichy niuans i niemy konsensus. Autor: nieznany.
Różnice między nami są subtelne. To dwa sosy w Żabce, które Pani proponuje w małym, zamiast jednego w dużym. To memy i virale, które Wy wymyślacie, choć bawią nas wszystkich. To nasze wzajemne wizyty: gdy przyjeżdżacie do nas, takie wizyty dla Was to wytchnienie, nasze u Was to skrzywdzenie. Wy do nas na Mazury lub w Bieszczady jeździcie, żeby odpocząć; my do Was do Warszawy lub Trójmiasta, żeby się obkupić.
Te proste zestawienia, choć niepozbawione przecież uproszczeń, dają odróżnić nas od Was. To pretensja kelnerki z małego miasta, której pewność siebie przechodzi nieraz w obsceniczność. To pewność siebie kogoś z Wielkiej Piątki, która podczas wizyty u nas zdradza niekonieczną butę.
Łączy nas chęć zmiany i poszukiwanie lepszego, niemniej podobieństwa między nami kończą się wyłącznie na słowach. Wy chcecie mieszkać na wsi, z której my chcemy wyjechać. Wy pędzicie po spokój, którego my mamy w nadmiarze. Wybór najatrakcyjniejszej oferty na popołudnie wymaga od Was niemałego kunsztu, czekanie na jakiekolwiek atrakcje wymaga od nas niemałej cierpliwości.
Żyjemy w dwóch równoległych rzeczywistościach. Są równoległe i równorzędne, choć wszyscy gorąco chcielibyśmy wierzyć, że żadna z nich nie istnieje naprawdę. Chcemy wierzyć, że nie ma znaczenia czy szef, który z Wami komunikuje się mailem, z nami kontaktuje się osobiście. Że nieistotne czy sprawę załatwi Wam anonimowy urzędnik, czy nam – sąsiad lub w najgorszym razie daleki znajomy. Że u Was trudno coś zmienić, bo trzeba pogodzić mnóstwo interesów, a u nas trudno coś zmienić, bo nikt na to w ogóle nie wpadł to obojętne akcenty i nieważne dekoracje tego samego problemu.
Nasze miasta przypominają zamykane na noc wioski rybackie, Wasze – tętnią powierzchownymi rozmowami z zagranicznymi gośćmi. Nadmiar kreatywności innych Was onieśmiela, my nie mamy kreatywności od kogo się uczyć.
Wy, z Wielkiej Piątki, ciężko pracujecie, żeby móc sprawdzać na sobie najlepsze rozwiązania. Być może nawet robicie tak z myślą o nas, bo chcielibyście, żeby nam też było równie dobrze jak Wam. A my naśladujemy Was najlepiej jak potrafimy. I dziękujemy Wam za to. Szkoda tylko, że wzajemnie wspieramy się w przekonaniu, że możemy być tacy sami. A przecież gołym okiem widać, że to nieprawda. I to jest chyba właśnie najpiękniejsze.
—
Mapka: “Bliska Praca? Za daleko”, Rzeczpospolita 6.02.2018 (
link
)
Posiadanie balkonu to absolutna podstawa.
Musi być – nieważne, że pusty.
Olsztyn jest jak te balkony. Tutaj myśli się odwrotnie.
Tu przez rok dyskutuje się, jakiego dworca nie chcemy.
I co zrobić z pomnikiem rosyjskich gwałcicieli zbudowanym z hitlerowskich cegieł, który stoi w centrum miasta.
Tu wiadomo czego się nie chce, ale nie wiadomo czego się chce.
To gniew.
W Olsztynie codziennie dokonuje się kilkudziesięciu morderstw. Na tej samej osobie.
Mieszkańcy mordują w myślach prezydenta miasta.
To miasto jest jak wybrakowany neon,
którego połowy musisz się domyślić.
Przynajmniej tak nie razi po oczach.
Dzisiejsze rządzenie miastem nie polega już tylko na tworzeniu miejsc pracy. Polega na włączaniu w decydowanie o mieście także jego mieszkańców, czyli na ich partycypowaniu. Świat skomplikował się, czyli zdywersyfikował, a ludzie upodmiotowili się, czyli stali się bardziej samodzielni. Tak uczą nas rozmaite agendy, czyli różne krajowe i międzynarodowe dokumenty.
Justyna Król poznała te agendy podczas swojej trzyletniej pracy w ONZ. Następnie wróciła do rodzinnego Konina i postanowiła coś w swoim mieście zrobić. Założyła Pracownię Miejską. Szybko udało jej się skrzyknąć grupę lokalnych influenserów, czyli rozpoznawalnych i wpływowych w Koninie osób, z którą zaczęła przygotowywać foresight , czyli możliwe scenariusze rozwoju miasta. Ambitny pomysł Justyny był następujący: ponieważ rzeczywistość ciągle się zmienia, należy spróbować ją przewidzieć. Najlepiej do 2050 roku, bo data okrągła i perspektywa daleka.
Justyna Król poszła z pomysłem do prezydenta Konina, ale nie dostała na przygotowanie foresightu złotówki.
– Nowicki to jest chyba ostatni w Polsce prezydent dużego miasta wywodzący się ze struktur SLD – tłumaczy młody radny Konina. – Wykształcony w latach 70. w Moskwie, trzykrotnie był posłem w III RP. Zresztą, nawet jak pracował w Sejmie to prezydentem Konina był wtedy facet, który prowadził jednocześnie Nowickiemu biuro poselskie. Konin to jest miasto od lat zarządzane przez jednego człowieka, więc po co chcieć cokolwiek zmieniać? Lepiej zostawić i nie ruszać. Byle nie zepsuć – podsumowuje radny.
Justyna Król przygotowała jednak foresight . Zajęło jej to półtora roku.
– Normalnie taka ekspercka analiza kosztuje kilkadziesiąt tysięcy złotych, a tu jaki był efekt? Foresight pokazano nam na obradach Rady Miasta, ale jego treść nawet nie weszła do strategii miejskiej. Wątpię, żeby ktokolwiek przeczytał to w całości.
Obeznani z agendami społecznicy z całej Polski nie ustają jednak w próbach wdrażania, czyli implementacji nowoczesnych rozwiązań. Na każdym szczeblu czuć zachodni ich powiew. Na tym najniższym prym wiedzie dr Wacław Idziak, socjolog i twórca polskich wsi tematycznych. Idziakowi, który tak jak Justyna Król dobrze poznał międzynarodowe agendy, chodzi o to, żeby ludzie na wsi przestali myśleć hektarami, a zaczęli myśleć symbolami. Dr Idziak twierdzi więc, że prawidłowe myślenie prowadzi do stworzenia projektu, a projekt musi mieć określonego odbiorcę, czyli być dobrze stargetowany. To dzięki działaniu dra Idziaka, czyli jego interwencji w lokalny system społeczny, Sierakowo z PGR przekształciło się w Wioskę Hobbitów, gdzie gołąbki kapuściane można kupić jako gołąbki Bilbo Bagginsa. Józef Pusz, dawniej ślusarz narzędziowy, jest więc po interwencji dra Idziaka wioskowym Trollem, a brat Pusza – Gollumem. Przebranżowił się też Naczelnik OSP w Sierakowie, Stefan Kłos, który od kilku lat jest krasnoludzkim kowalem.
Inne sukcesy dra Idziaka to przekształcenie Podgórek w Wioskę Bajek i Rowerów, Iwięcina, które stało się Wioską Końca Świata czy Paprot – w Wioskę Labiryntów i Źródeł. Wieś, która jeszcze kilkanaście lat temu zajęta była gospodarką rolną, teraz dzięki Idziakowi zajęta jest gospodarką doznań. Wszystkie wsie tworzą razem cluster, czyli są powiązane tematycznie.
W małych i średnich miasteczkach też jest agendowo. Ełk, który obok przetargu na wyłapywanie bezdomnych psów i udzielenie kredytu z tytułu długu na 6 mln złotych do 2026 roku, organizuje przetarg na zatrudnienie kilkudziesięciu Streetworkerów, czyli osób, których zadaniem jest “poznanie problemów środowiska lokalnego i możliwości działania” (
link
). Streetworkerzy współpracują z Superwizorami, czyli osobami, które “wyjaśniają wątpliwości w związku z wykonywaną na rzecz projektu pracą Streetworkerów” (
link
). Ponadto, w Ełku organizowana jest też Szkoła Liderów Miast, których celem jest partycypacyjna, czyli uspołeczniona diagnoza lokalnych problemów. Taką samą zorganizował u siebie Mielec. Wszystko odbywa się pod nadzorem Dagmary Gortych, animatorki i edukatorki; Pawła Krzywickiego – coacha ICF z akredytacją ACC, a także Justyny Król – facylitatorki, specjalistki od zgrywalizowanych konsultacji społecznych i autorki szufladowego
foresightu
dla Konina (
link
).
Siedem lat wcześniej (2010) na świat wychodzi książka “Koszmar Partycypacji”, gdzie na czwartej stronie jej autor, młody niemiecki architekt pisze, że “partycypacja nie wybawi nas od wszelkiego zła, bo naiwnie zakłada się w niej, że ma ona związek z jakimś społeczno-demokratycznym protokołem głoszącym, że w egalitarnym społeczeństwie każdy głos ma tę samą wagę” i że protokół ten “jest notorycznie wykorzystywany przez ludzi żądnych politycznej legitymizacji”. Czyli, że partycypacja, wbrew pięknym słowom, jest w praktyce kontrproduktywna.
– Partycypacja? W Koninie na konsultacje społeczne przychodzi ciągle tych samych dziesięć osób – wyznaje młody radny. – OK. Na konsultacje w sprawie budżetu przychodzi dwadzieścia. Jak ostatnio rozmawiałem z prezydentem, że trzeba obniżyć ludziom podatek od nieruchomości, powiedział, że nie ma pieniędzy. I że w ramach oszczędności mógłby z miejsca wyrzucić 1/3 urzędników, tylko co on potem z tymi wszystkimi ludźmi zrobi?
Nie wszędzie pieniądze są problemem, zwłaszcza w dużych miastach, gdzie międzynarodowe agendy poznali już nawet urzędnicy miejscy. W łódzkiej Pracowni Urbanistycznej od jakiegoś czasu intensywnie myśli się więc metodą
design-thinking
, czyli intensywnie myśli się metodą projektową. To metoda od lat stosowana z powodzeniem w światowych firmach, a zaszczepiona do zarządzania miastem skutkuje na przykład tym, że łódzkie ławki projektuje się już nie tylko użyteczne, ale też ładne. Lub odwrotnie. Tak twierdzi Aneta Tomczak, z-ca dyrektora Miejskiej Pracowni Urbanistycznej (
link
). W Olsztynie
design-thinking
lansują, czyli reklamują na razie głównie pracownicy uniwersyteccy. Na przykład dr Piotr Wasyluk, filozof UWM, który tłumaczy, że nadzieja tkwi w
design-thinking
, bo
design-thinking
oznacza ciągłe pytanie ludzi o to, czego potrzebują. I że
design-thinking
uchroni mieszkańców Olsztyna przed zabetonowaniem całego jeziora Krzywego, bo w
design-thinking
liczą się ludzie. (
link
)
Tak jak w ekologii, w niej też chodzi o coś szczytnego. Tak mówią międzynarodowe agendy. I tak mówi sklepikarka w warzywniczym, gdy pytam o różnicę między marchewkami podpisanymi “marchew”, a marchewkami podpisanymi “marchew eco”
– Bo te drugie, jak Pan widzi, nie są szorowane tymi chemikaliami i dlatego są takie brudne.
Wziąłem te “eco”. Na wszelki wypadek.
]]>
L. mieszkał w naszej wsi od dzieciństwa, kilka domów od swojej siostry. Najczęściej brał drobne fuchy: kanalizacja, wykończeniówka. Do pracy zabierał się stopem lub PKSem i muszę powiedzieć, że dobry był, może nawet najlepszy w okolicy, ale nadużywał i nie zawsze starczało na ich szóstkę. Niedaleko są domki letniskowe, więc jak zaczynało brakować pożyczał stamtąd niektóre sprzęty i sprzedawał.
Pożyczam – tak to nazywał.
Wszyscy o tym wiedzieliśmy, nieraz sam po kradzieży zgłaszał się na policję i szedł na kilka miesięcy do więzienia. Wiedział, że dostanie akurat tyle, żeby na wiosnę wypuścili go do domu.
W końcu dostał 4 lata, żona z dziećmi się wyprowadzili, dom zlicytował komornik. Kupił go niedawno jakiś warszawiak. Odremontował w środku, dobudował antresolę, ocieplił… Niech pan popatrzy, nawet obejście wygląda porządnie.
Niedawno wyszedł, mieszka w przyczepie kempingowej obok domu swojej siostry.
Czasem się, wie pan, zastanawiam, co myśli, gdy patrzy na swój dom. Bo na pewno patrzy. I czy żałuje.
Chociaż z drugiej strony, kto dał nam prawo, żeby oceniać czyjeś życie, prawda?
]]>