Daleko od zen
– Wsiadaj, podwieziemy Cię.
– Nie, dzięki, chętnie się przejdę.
– Godzinę będziesz lazł, po co?! No, ale jak chcesz…
Chodzenie jest jak jazda na rowerze: stawiam krok za krokiem, nie ma nic ponad tę jednostajność. Gdy jadę rowerem 30 km od celu, nie pozostaje mi nic innego jak nacisnąć lewy pedał, potem prawy. I znów lewy. Nie ma tych 30 km, jest tylko ten najbliższy ruch. Gdy idę i mam 5 km, nie mam tych 5 km. Mam najbliższy krok. I następny. Wiem, że nie mogę się wściekać na wiatr, bo to nic nie da – muszę nacisnąć pedał, zrobić krok. Ale wściekam się.
Kapuściński pisał w Hebanie, że jak czarnemu ucieknie autobus i następny przyjedzie jutro, on siada pod drzewem i trwa – nie dodaje nic do sytuacji, nie odejmuje nic od niej, czeka – nic więcej. Ci, którzy potrzebują nazw, mówią na to zen.
W miastach nie ma zen, miasto jest bardzo daleko od zen, ja jestem bardzo daleko od zen i bardzo daleko od zen jest też ten kierowca, który grozi klaksonem temu z przodu.
Obaj dotrzemy przecież kiedyś do swoich domów, on pewnie trochę szybciej. Choć obaj mieszkamy równie daleko od zen.
Ciekawe skojarzenie. Ta dycha dziennie to bardzo dobry pomysł;)
Oczywiście, że dobry! Patrzę w kalendarz wpisów, dostrzegam puste miejsca i od razu wiem kiedy zapiłem 🙂