O złudnym poczuciu bycia postępowym
Być może niektórzy Czytelnicy pamiętają tekst “Czy da się zmierzyć szczęście Polaków?”, który napisałem tutaj kilka miesięcy temu. Zastanawiałem się w nim, czy istnieją takie realne i mierzalne aspekty naszego życia, jak wielkość mieszkania, ilość zieleni w mieście, czy cena wódki, które decydują o poziomie naszego zadowolenia z życia. W tekście tym sugerowałem nieśmiało, albo właśnie śmiało, lecz w formie żartu, że dobrze byłoby włączyć taki wskaźnik szczęśliwości do zarządzania społeczeństwem, zamiast wyłącznie posługiwać się dość już przebrzmiałym i nieco autotelicznym PKB. Bo jakie znaczenie ma wzrost eksportu lub wyprodukowanych butów wobec odczuwanego indywidualnie, lecz – jak się zdaje – w coraz większej skali, wrażenia ubywającego coraz bardziej czasu, coraz większego zmęczenia i zinstytucjonalizowania życia? Tekst zainteresował m.in. Panią z Newsweeka, bo zadzwoniła, żeby pogadać o tym dłużej.
Minęło 9 miesięcy i oto na European Forum for New Ideas odbywającym się właśnie w Sopocie, na który przyjechali Timmermans, Bochniarz, Kołodko, prezydent Kwaśniewski i inni, dyskutuje się kwestię możliwego włączenia happiness index do innych wskaźników tzw. rozwoju społecznego.
I nie chodzi o to, że ja o tym pisałem 9 miesięcy temu, a oni teraz dopiero. Bynajmniej. W mojej opinii to oczywiście bardzo dobrze, że się takie kwestie dyskutuje i że w takim szacownym, wpływowym i szerokim gronie; należy jednak zważyć przy tej okazji dwie kwestie. Z jednej strony podrzędny bloger za trzy brutto, a także fakt, że taki indeks szczęśliwości od 45 lat stosuje się w jakimś ezoterycznym i ledwo widocznym na mapie Bhutanie; z drugiej strony sytuacja, kiedy to – niewątpliwie elitarne – grono osobistości omawia wprowadzenie indeksu pod egidą wydarzenia mającego w nazwie chlubne novum . Mówiąc inaczej, biorąc pod uwagę klasę zaproszonych osób, które zęby zjadły pracując w administracji rządowej i/lub sektorze prywatnym, a także rangę wydarzenia podobna dyskusja powinna stanowić, niejako, oczywistą konieczność.
Określenie “nowe idee” nie jest już więc nawet niefortunne, wsteczne lub niewłaściwe. Jest po prostu nieprzyzwoite.
Powiem Panu – źle działa publiczna rozmowa w naszym kraju – jakby to nie była kluczowa rzecz w życiu społeczeństwa/narodu – wedle woli. Mam żywo w świadomości ten problem – na przykładzie Gdańska, miasta które miało po 1989 roku niebywały potencjał – po prostu niebywały, i należało zorganizować zbiórkę pomysłów – stałą społeczną rozmowę o tym, jak ten potencjał uruchomić, puścić w ruch te kapitały, aby wydały, aby przyniosły nam, wszystkim dobre owoce. I kwestia takiej rozmowy, zorganizowania jej nie była jakąś poboczną sprawą, mało istotną, ale właśnie ważną. Ale odbija się w tym obraz i myślenia Polaków i tego czym był ów ówczesny triumf “Solidarności”. Okazuje się jakaś okropna wada – różnych mniemań, targu zasług, różnych zupełnie fałszywie rozumianych interesów własnych – ulegnięcia idiotycznej koncepcji, jakoby to im bardziej będziemy sobie nawzajem podgryzać gardła tym udatniej powstanie tym sposobem świetne bogate społeczeństwo. Ciekawe, że te brednie wdrożono pod egidą Kościoła Katolickiego i “Solidarności” – to jest samo w sobie kuriozum godne debaty. Ale kuriozum jest to tylko pozornie, naprawdę to jest proste wynikanie – Kościół Katolicki – urzędniczy system władzy, którego moc jest w “lęku metafizycznym” – system w którym wierzący nie są braćmi – ale jedni klęcząc całują po rękach wyżej ulokowanych, gdzie nie dba się o człowieka, ale o złote ołtarze, kielichy i wota – czy tego Bóg od nas oczekuje? Czy Chrystus nie stał się w najwyższym możliwym pojęciu tego – sługą ludzi – z Miłości? No tak, to kłamstwo o wierze, o Ewangelii – to kłamstwo uprowadzające z progu Zbawienia – czyli przecież: Ratunku.
A “Solidarność” – cóż w dużej mierze przecież była ukształtowana przez katolicyzm, pod wpływem Kościoła Katolickiego – ale przede wszystkim czy solidarność nie jest świecką imitacją miłości bliźniego?
I niby wielkie dzieło – rozsypało się w proch i znów mamy – i dalej mamy – zawalidrogi, tobół który dźwigamy, nową tradycję – do obchodzenia, do świętowania do uczenia jej następnych pokoleń – ale gdzie jest rozmowa, ja się pytam, gdzie wspólne załatwianie naszych wspólnych spraw. Lubię bardzo przykład – pszczół. Współcześnie pszczoły chorują i giną – wiemy, jest to bardzo poważny problem, i może się skończyć bardzo źle – w skali kataklizmu, katastrofy – uszczerbków w plonach, w owocach prowadzących do klęski głodu – ale jak reaguje wolny rynek na problem ginięcia pszczół? Wzrastają ceny miodu. Tak, to jest wyrazisty przykład. W tym sensie, tak pojmowany, tak rozumiany wolny rynek, jest oczywiście rynkiem niewolnym, rynkiem zniewolenia. Jest paradoksem wolności – paradoksalnym odwróceniem, i jest śmiertelną pułapką. Człowiek nie może stawiać nad sobą – nad życiem społeczeństw – mechanizmu, człowiek otrzymał umysł, rozum nie po to, by wyłączać go, cedując na jakiś proces ekonomiczny – jakoby on miał zastąpić funkcje rozumu. Jakoby on miał – co de facto robi – wyłączać, upodrzędniać człowieka. No, ładny mi wolny rynek. Wolny – uchichrać się można – gdyby nie powaga tej sytuacji.
Ale zatem gdzie my jesteśmy intelektualnie, że tak powiem, gdzie jesteśmy Polacy – gdzie ta tradycja krytycznego sprzeciwu, zdolność rozpoznawania tego, co niewoli.
Gdy pan pisze, że upasieni namiestnicy deliberują nad mierzeniem ludzkiego szczęścia – to samo w sobie jest zbitką Witkacego, Ionesco, Mrożka i kogo tam jeszcze. Gdy deliberuje nad tym pan Kwaśniewski – no, nie wiem co powiedzieć. Nie chcę być przykry, ale jest to kwestia też pewnych zdolności – pewnych predyspozycji, bo myślę, ktoś o takim sumieniu, takiej wrażliwości, które pozwalają im być owymi martwymi namiestnikami (nie obrażam, martwymi w sensie, że te instytucje co robią? czy nie są biurokracją życia? A więc czym?), a więc ktoś o takim sumieniu, takiej wrażliwości – jak może rozpoznawać kwestie ludzkiego szczęścia, kwestie szczęścia takich ludzi jak Pan, jak ja, jak moja sąsiadka czy ekspedientki w sklepie, z którymi żartuję kupując chleb. Przypomnę słowa Pani Bieńkowskiej – 6 tysięcy to może zarabiać złodziej, albo idiota – czy jak to tam szło? Nie spodziewam się aby ci ludzie mieli zdolność Rozmowy – a oddaliśmy w ich ręce jej organizację, czuwanie nad rozmową.
Nie piszę tu o jakimś buncie, piszę o Rozmowie, o rozmowie jako o sposobie kształtowania rzeczywistości, naszej, w której żyjemy.
Pozdrawiam.
Witam Panie Zbigniewie. Przeczytałem Pana komentarz, dałem do przeczytania Pana komentarz paru innym osobom, których zdanie cenię. Diagnoza wielowątkowa, naoczna, druzgocąca. Nie wiem nawet czy powinienem za nią dziękować, bo właściwie to przykre, co Pan mówi. Oczywiście mógłbym na tym zakończyć, ale naszły mnie dwie rzeczy, o które – pozwalając sobie na eksploatowanie Pana opinii – chciałbym zapytać: jak Pan wobec tego ocenia dzisiejszą sytuację i, po drugie, jakie są w Pana ocenie szanse, możliwości, warunki do jej ew. poprawy? W skrócie: czy widzi Pan jakieś światełko w tunelu (nawet na przykładzie Gdańska lub, bardziej systemowo, na przykładzie całej Polski) i którą drogą powinniśmy do tego światełka zmierzać?