Polski lot nad kukułczym gniazdem
Autorem poniższego fragmentu jest prof. David Pichaske, wykładowca angielskiego na Uniwersytecie Stanowym Southwest Minnesota. Pichaske wykładał w Łodzi w latach 1989-1990, a wspomnienia w formie dziennika z tamtego okresu wydał w 1994 r. jako Poland in Transition . Ponownie gościł w Polsce w 2012-2013, czego efektem jest Bricks and Mortar o opuszczonych miejscach w PL i USA, wydana w 2017. Miałem problemy z kupieniem jej przez internet, więc napisałem do Pichaske, a on w odpowiedzi… wysłał mi ją w pdfie. Początkowo myślałem więc, że zadedykuję mu któryś z wpisów (oczywiście któryś z jakże supermądrych wpisów na tej stronie), ale ostatecznie stwierdziłem, że najlepszym tributem będzie, gdy po prostu przetłumaczę fragment Bricks and Mortar . Oto on:
Jedna rzecz się w Polsce nie zmieniła. To mgła. Ken Kesey pisał o niej w książce Lot nad kukułczym gniazdem . Była jednocześnie azylem bezpieczeństwa i metaforą bezsilności. Mgła symbolizowała amerykański system – zbiór jednocześnie otępiających, jak i zapewniających porządek reguł. W Poland in Transition pisałem:
Opary mgły z powieści Keseya spowijają także Polskę. Zniknęła już co prawda tajna policja i partyjniacy, a półki zaczęły wypełniać się towarem, jednak duch narodu wyparował niemal kompletnie. Tutaj nikt nie wie niczego na pewno. Kto ma przeprowadzić egzamin z literatury amerykańskiej? Jakie wymagania musi spełniać praca magisterska? Kiedy i gdzie odbywają się zajęcia? Czy obecność na nich jest obowiązkowa? Czy 1 maja i 3 maja to oficjalne święta? A co z 2 maja?
Tak. Nie. Może. Nie wiadomo…Czy data 08.09, którą wbito w mój paszport oznacza 9 sierpnia czy 8 września?
Nie wiadomo…
Jak długo potrwa kadencja obecnego prezydenta tego kraju? Cóż, to wymaga jeszcze ustalenia. Kiedy odbędą się wybory parlamentarne? Daty do tej pory nie ustalono. Jakie prawo reguluje prywatne inwestycje, wszak ciągle się zmieniają? Nie wiadomo…
W tym sensie Polska nie zmieniła się zbytnio. Mgła wciąż wisi nisko nad Europą centralną. Kupno piwa lub bochenka chleba jest łatwe, ale już planowanie czegoś z wyprzedzeniem udaje się rzadko. Przepisy są mętne, załatwienie sprawy zawsze zajmuje trochę czasu. Polska wciąż jest skomplikowana – niepotrzebnie skomplikowana, może nawet celowo niepotrzebnie skomplikowana. Do tego stopnia, że – w przeciwieństwie do zdjęć, których nie da się przeinaczyć – każde moje zdanie lub opinię o Polsce powinienem opatrzyć klauzulą “ktoś powiedział”, albo “ktoś twierdzi, że…”
Jest piątek, 17.02.2012. Łódź. Skończyłem właśnie zapoznawcze spotkanie z rektorem Marianem Wilkiem. Zmieniam ciuchy, zakładam kurtkę i wychodzę na ośnieżoną ulicę Przybyszewskiego. Idę w stronę Placu Reymonta. Kilka dziewczyn rzuca w przechodniów śnieżkami, choć moją uwagę zwraca bardziej psia kupa zostawiona na brei śniegu. Ok – myślę. Może to nie jest najpiękniejsza Łódź, jaką znam, więc zobaczmy, co miasto ma mi dziś ciekawego do zaoferowania.
Niedaleko Biedronki tramwaj staje na środku ulicy – ktoś zaparkował auto zbyt daleko od krawężnika, a na tyle blisko, że motorniczy obawia się zadrapania samochodu. Decyzja o przejechaniu może skończyć się urwanym lusterkiem. Wychodzi więc z tramwaju, analizuje sytuację z każdej strony. Drzwi są otwarte, więc do motorniczego dołącza dwudziestu pasażerów. Dyskutują, gestykulują, zastanawiają się. Uda się, lepiej nie ryzykować. Nie wiadomo…
Za tramwajem tworzy się sznurek aut, kierowcy cierpliwie czekają. Dojeżdża kolejny tramwaj. Motorniczy wchodzi do tramwaju i przez ponad minutę dzwoni w nadziei, że zwróci na siebie uwagę właściciela zaparkowanego felernie samochodu. Z tramwaju wychodzą kolejni pasażerowie.
Podchodzę do grupy kilkudziesięciu już osób. Sugeruję, że może po prostu przepchniemy auto piętnaście centymetrów w kierunku krawężnika, w tej brei to żaden problem. Osobiście pamiętam, gdy w Springfield (Ohio), będąc jeszcze w liceum, przepychaliśmy nasze zasypane śniegiem auta z podjazdów prosto na ulice. Robiłem to z dwójką braci, ale wtedy byliśmy młodzi, więc tutaj wystarczyłoby kilku mężczyzn.
Żaden z pasażerów nie przyjmuje mojej propozycji, sam też nie daję rady go przepchnąć.
Motorniczy wraca do tramwaju i znów dzwoni sygnałem. Właściciel samochodu nie zjawia się. Pasażerowie dwóch tramwajów z tyłu także wysiadają i dołączają do tłumu ludzi. Ponawiam propozycję, tym razem mówiąc już do sześćdziesięciu osób. Ponownie bez skutku.
Właściciele okolicznych sklepów wyglądają przez swoje okna. “Czy ktoś tam jest właścicielem tego samochodu?” – pyta ich motorniczy. Kręcą głowami. Pyta więc w piekarni. Bez efektu. Zebrany tłum dyskutuje.
Spisuję numery samochodu i dzwonię domofonem do kliniki medycznej, która znajduje się w podwórku. “Czy jest u państwa właściciel auta o numerach EL144CF?” Nikogo takiego u nich jednak nie ma, lub przynajmniej nikogo, kto przyznaje się do tego samochodu. Wracam na ulicę, właśnie podjechał samochód miejskiej inspekcji ruchu drogowego. Inspektor z motorniczym dyskutują.
“Co z naszymi biletami?” – pytają pasażerowie. Zapłacili 2,40 zł za 30 minut podróży, zamiast tego stoją na środku ulicy. “Nie będziemy sprawdzali państwu tych biletów” – uspokaja ich inspektor ruchu drogowego.
Po 20 minutach próbuję po raz trzeci. Ponawiam prośbę, dając swoją prostą, praktyczną, opartą o konkretne działanie radę. Pomóc decyduje się jeden pasażer, sześćdziesięciu pozostałych patrzy. Nie dajemy rady przepchnąć auta we dwóch. “Chodźcie, pomóżcie” – gestykuluję do tłumu. Bez odzewu. Motorniczy ponownie wsiada do tramwaju i dzwoni sygnałem – tym razem przez dwie lub trzy minuty. Jeszcze raz sprawdzam w piekarni czy nie ma wśród klientów właściciela auta o numerach rejestracyjnych EL144CF. Bezskutecznie.
Gdy wychodzę z piekarni widzę co najmniej pięć stojących za sobą tramwajów i dużo dłuższy korek samochodów osobowych i dostawczych. Na miejsce przyjeżdża wóz policyjny. Policjant z inspektorem i motorniczym dyskutują.
Ok, do czterech razy sztuka – myślę i tym razem wreszcie się udaje. Tak! Dziesięciu facetów przepycha o kilkanaście centymetrów najpierw przód samochodu w kierunku krawężnika, potem tył. Po niecałej godzinie ludzie wracają do tramwajów, które ruszają po Przybyszewskiego razem z samochodami. Ja mogę w spokoju kontynuować swój spacer.
Właściciel samochodu o numerze rejestracyjnym EL144CF nigdy nie dowie się pewnie o tej sytuacji. Niczego się z niej nie nauczy. Chyba że przeczyta tę książkę.
—
Translation dedicated to David Pichaske
Photos: David Pichaske
Heh, jak małolaty, które PRL znają z opowieści ekscytują się filmami Barei – fascynuje mnie to, że nie widzą, że tylko scenografia się zmieniła a mentalność pozostała.
No skoro Michio Kaku też potrafi snuć gadżedziarskie wizje przyszłości, w których rezultatem postępu będą (jedynie) kolejne nowinki technologiczne to chyba ciężko wymagać od nas, Kowalskich, że w swoim myśleniu będziemy bardziej niż Kaku wysublimowani 🙂
Przez swoje zainteresowania byłem zmuszony uczyć się historii starożytnej, ale z detalami, którymi ludzie z wydziału historycznymi gardzili – z bólem odkryłem, że homo sapiens nie dokonał wielkich zmian w sobie. Dzisiejsze problemy mają to samo źródło co 2-3 lat wcześniej. Zatem nie oczekuję ;]
“To samo źródło” – jakiś przykład dawaj 😀
😂widzę ze „masculinity” we Francji jest na prawidłowo ocenionym poziomie 😂
😂 jest takie (nie)śmieszne powiedzonko, że “Bóg po to dał kobiecie możliwość rodzenia dzieci, żeby rozumiała jaki ból odczuwa mężczyzna, gdy ma gorączkę 37,2” 🙂
Tak, to moja kochana Lodz… Popatrzec, powzdychac, ponarzekac, poczekac, kto sie wychyli…
Ale z drugiej strony, jakas solidarnosc w narodzie jest. Na przyklad w Lyonie, gdyby ktos stanal na torach tramwajowych, po 5 minutach podjechała by laweta i właściciel samochodu szukałby go odtąd na parkingu strzeżonym miasta, za 135 euro za dobe. A tak, anegdotka dla książki gotowa.
Anegdotki mają to do siebie, że na dwoje babka wróżyła. Dlatego nie tłumaczyłem natchnionych fragmentów o chatce Thoreau tylko uchwytną, prostą historyjkę. Zresztą! Nawet wczoraj rozmawiałem o tym fragmencie z Aleksandrą Boćkowską, autorką fajnej książki “Księżyc z Peweksu” o luksusie w PRL. I ta p. Boćkowska mówi wczoraj do mnie: “Teraz w PL każdy trochę prywatnie narzeka na władzę, na system, ale nawet w Warszawie na manifestacje chodzi po 20 osób. Śmieciówki – przecież dopiero od 2 lat mniej więcej w ogóle rusza się tę sprawę, chociaż ona trwa od lat. Itd. itd.” To spotkanie Ameryki i Polski jest szczególnie ciekawe, bo obydwa narody łączy rodzaj ‘apatii’. Kiedyś mi to mieszkający w Chicago kumpel tłumaczył: “Amerykanie nie są głupi, jak wszyscy sądzą. Mają w oczach taką specyficzną tępotę, która nie jest jakoś genetyczna tylko wynika z tego, że w USA bardzo dużo rzeczy działa sprawnie, względnie poprawnie, dlatego można delegować sporą część swojego życia na system.”
W PL z kolei (to już wg mnie) apatia jest innego rodzaju, wynika z bezwolnego podporządkowania, bierności, braku inicjatywy.
Choć z pewnością to wszystko nie jest takie superproste…
Ale czekaj – w Polsce ludzie robią coś, czego nie robi chyba żaden inny naród na świecie – kombinujemy. Albo przynajmniej kombinowaliśmy kilkanaście lat temu. Nie ma tak, jak we Francji : zatkało się rura pod zlewem, wezwę hydraulika. Zepsuło się radio, a szkoda się głowic, kupię nowe.
Z tą głupotą Amerykanów to ja się tez nie zgodzę, byt kształtuje świadomość, jak się nie ma problemów, to nie ma się wprawy w rozwiązywaniu ich. (Tak ja sobie to tłumacze)
Dokładnie tak. Delegowanie uprawnień jest logiczne i głupio byłoby nie korzystać na systemie, który działa. To rodzi apatię (nieumiejętność kombinowania, wzywanie hydraulika, tępotę w oczach). Z drugiej strony (lub piętnastej) jest potwierdzona badaniami uległość wobec autorytetu, podległość wobec władzy (Hofstede dimensions), którą Polacy wykazują na dość wysokim poziomie. Taki obrazek na szybko (wg wymiarów Hofstede): https://imgur.com/a/soSl5
Choć nie jest to, faktycznie, takie superproste 😉