Świat bez nazw
Codzienność raczej nie skłania do przewartościowań. Do wykraczania poza własną strefę komfortu, jak to mawiają teraz ludzie sukcesu. Po 11 latach nieobecności w Olsztynie mam komfortową sytuację: na rodzinne miasto patrzę z perspektywy turysty; obrazy i dźwięki zestawiam tak jak mi się podoba – losowo, według własnych skojarzeń – i nie muszę dawkować sobie wrażeń, racjonalizować prywatnego RAMu, optymalizować wysiłku patrzenia w konkretnym kierunku – cel nie określa mi znaczenia. Zwiedzam, bo mogę. Tak jak przyjeżdża do Ciebie ktoś znajomy, a Ty pokazujesz mu/jej miasto i w trakcie wizyty orientujesz się, że kamienica, którą mijałaś/eś codziennie idąc do roboty ma fajne okna na poddaszu. W ogóle w trakcie spaceru orientujesz się, że w sumie mieszkasz w zajebistym mieście, tylko nie masz kiedy go oglądać. Albo patrzysz na tę niebieską budę ze zdjęcia i widzisz absurd, a mama mówi, że na tej ulicy w latach 60. sprzedawano towary przywożone ze świata przez marynarzy. Ale bez informacji o marynarzach to Białoruś.
Stasiuk pisał ostatnio , że za dzieciaka istniały tylko kształty i kolory, to dorośli wszystko ponazywali, żeby się w świecie nie pogubić. I że ledwo wjechał do Rosji, bo celnik nie rozumiał, że w papierach na wjazd nie ma wpisanego celu podróży. W mieście, które znasz nie możesz po prostu iść na piwo, usiąść przy barze i pić, bo jak solo i nie wydzwonisz znajomych to alkoholizm.
Idę przez sobotni rynek, mijam ludzi w gorączkowym chodzie z punktu A do punktu B, skręcam w boczną uliczkę. Fajnie jest robić pierwsze ślady na świeżym śniegu.
Dodaj komentarz