Warmiński William Burroughs [reportaż spontaniczny]
Wsiadłem na rower i pojechałem. Najpierw robiłem przystanki co kilkadziesiąt metrów, bo mijane kadry były zbyt dobre. Potem zatrzymywałem się co kilkaset, ostatecznie stwierdziłem, że 3 km w godzinę to tempo żenujące, więc ruszyłem szybciej. Dojechałem do dwóch miejsc, gdzie kończy się asfalt; widziałem kapliczki zaraz obok developerki; patrzyłem na domki przy sunącej leniwie rzece, dzięki którym można się poczuć jak w Japonii; wdychałem warmiński las, który co drugi pomyliłby z Karkonoszami. Trafiłem nawet na parę chyba-jastrzębi, ale niewiele zostało do zachodu i czas było depnąć jeszcze bardziej.
Na ostatniej powrotnej prostej skręciłem jeszcze nad jezioro, nad którym pijało się pierwsze wina. Kilka eleganckich domów, plażowe niedobitki i stare popegeerowskie szeregowce, z praniem i niedziałającymi od lat satelitami.
Przed jednym z tych domów siedział on. Wyglądał jak William Burroughs i cały jego urok polegał właśnie na tym, że nic sobie z tego podobieństwa nie robił. Zapytałem czy mogę zrobić mu zdjęcie. Ucieszył się.
Okazało się, że ten warmiński William Burroughs to emerytowany pułkownik, który kilka lat temu – gdy zdrowie jeszcze dopisywało – zbierał puszki na rowerze.
Okazało się, że pani, która siedziała obok, ale nie chciała pozować do zdjęcia nigdy – choć zawsze bardzo chciała – nie była w gdyńskim Oceanarium.
Okazało się, że gdy do wsi przyjechała telewizja kręcić materiał o jaskółkach, poprosiła Pana – dla dobrego ujęcia – by przejechał na rowerze przez kadr.
Okazało się, że tereny przy pobliskim jeziorze świetnie się miały do lat 90. i upadły przez zawiść miejscowych, którzy spalili wypożyczalnię sprzętu wodnego i resztę prowadzonych tutaj przez warszawiaka atrakcji.
Okazało się, że prośba o zrobienie zdjęcia stała się pretekstem do półgodzinnej rozmowy dla trójki zupełnie obcych sobie ludzi.
Nie ma w Polsce reportażu, ani nawet dziennikarstwa spontanicznego. Ja przynajmniej nie trafiłem. Najpierw jest research, dopiero potem wyjazd: wyobrażenia wyrobione z wcześniejszego czytania książek i grzebania w materiałach przekute na percepcję tego, co widzi się na miejscu. I – jak z jaskółkami – pomysł na historię, którą jedynie wypełnia się zdaniami lub obrazami zebranymi w terenie.
No sam(a) spójrz jeszcze raz na tego Pana. On przecież aż się prosił, żeby zrobić mu zdjęcie. I pewnie za każdym rogiem jest taki ktoś lub coś czekający na odkrycie. O ile się patrzy, a nie od razu – widzi.
Dodaj komentarz