Wszyscy jesteśmy wariatami
Zawsze miałem słabość do wariatów. Nie takich klinicznych z psychiatryka, bardziej miejskich szamanów, których od regularnych alkoholików odróżnia błysk w oku. Uwielbiałem spóźniać się na pociąg Wrocław-Olsztyn, bo do następnego miałem siedem godzin i podczas czekania poznawałem wszystkich tych najwybitniejszych lekarzy, prawników, degeneratów, muzyków, hochsztaplerów. Później już tylko na uczelni spotykałem porównywalną ilość profesorów co tam, na dworcu głównym PKP – zanim jego renowacja skłoniła ich do pójścia gdzie indziej.
Oni zresztą nigdzie nie zniknęli, co jakiś czas wychodzą do świata pokazać mu jego własne szaleństwo nudy i konwenansów. Niektórzy to nawet ścisły świecznik, tak jak Andrzej Głowacki, który przynajmniej raz w roku musi wrócić do Warszawy z NY, żeby przestać gadać do siebie.
Wczoraj znów dane mi było spotkać jednego z nich; na ramieniu miał czerwoną lampkę, w zestawie słuchawkowym połączenie z Johannesburgiem. Bardzo chciał włączyć do międzynarodowej eleganckiego Pana na przystanku, ale ten najwyraźniej uznał, że za drogo go wyjdzie za roaming.
Wariaci gadają do siebie, bo nikt inny nie chce ich słuchać.
– Skąd ja mam w ogóle znać kierunkowy do RPA? – zapytał mnie na odchodne zadowolony wariat i zniknął gdzieś za rogiem.
Dodaj komentarz