Holender na polskich bezdrożach
Okolice Mrągowa. Asfaltu nie ma już kilka kilometrów wcześniej, a i tak trzeba jeszcze minąć las i dwa jeziora. Wreszcie na polanie trzy domy – to tutaj kończy się droga.
Koń na łące, odnowiona studnia, odrestaurowany pruski mur. Telewizje lajfstajlowe mogłyby tu mieć swoje biuro.
– Ten dom mam od jakoś dwadzieścia lat
– mówi z niemiecko-angielskim akcentem.
– Przyjeżdżam tutaj jak mogę.
Ściana, cała w oknach, daje znakomity widok na jezioro poniżej. Przepasana pledem dama wystukuje ważne litery na aplu. Ogień w kominie z kamienia. Na dębowym filarze grawer: 1917.
– Czasem przyjeżdżają też przyjaciele, ale rzadko. A ja najbardziej lubię patrzeć na bobry jak budują te swoje…
– …żeremia –
pomagam.
Uśmiecha się.
Pół Polski nazwałoby to marzeniem życia. On z tym uśmiechem patrzy na jezioro.
Holendrzy mawiają, że dobremu koniowi niepotrzebne są złote lejce.
Bo też pięknie tam jest jak w bajce.