Kilka prostych słów o tym, jak myślimy o swoim mieszkaniu
Blok, wieżowiec, kamienica, szeregowiec, domek jednorodzinny – strzelam, że 90-95% ludzi żyje obecnie w którymś z tych budynków. Ponad 60% takich przypadków w Polsce ma miejsce w miastach (wskaźnik urbanizacji). Dorzucając do tego trwający od lat deficyt mieszkań w naszym kraju, można śmiało powiedzieć, że jednym z podstawowych motorów napędzających Polaków do wstawania codziennie rano do roboty jest chęć posiadania własnego m3. A skoro już mieszkać, to mieszkać wygodnie, wiadomo. Tylko co, jeśli kupno i właściwe urządzenie mieszkania to dopiero część całej układanki?
Zdarza mi się nieraz oglądać śniadaniowe telewizje. Nie bardzo mnie kręcą paski informacyjne, dlatego najczęściej kończy się na zerkaniu w jakieś lajfstajlowe programy, gdzie polscy lub zagraniczni bohaterowie zmagają się z kupnem lub urządzeniem swojego mieszkania. TVN Style, BBC Lifestyle, HGTV, Polsat Cafe czy inne TLC – zawsze można tam trafić na użyteczne porady dotyczące zalet i wad łączenia kuchni z salonem, sposobów na urządzenie sypialni, po wybór najodpowiedniejszego odkurzacza, ekspresu do kawy, czy najlepszej ekspozycji dla domowych roślin. Na przykład ostatnio pewien Wojtek z pewną Anią przez cały program wybierali swoje wymarzone M w Warszawie. Ostatecznie zdecydowali się na sześćdziesięciometrową ursynowską deweloperkę za 640 000 zł. Dobra lokalizacja, styl wykończenia i południowe nasłonecznienie zdecydowały o ich wspólnym wyborze.
Cena może szokować, ale nie to jest według mnie najciekawsze. Nie chodzi też bynajmniej o łopatologię takich programów, czy graniczącą z debilizmem odkrywczość dialogów ich bohaterów. Wszyscy to znamy, a i ze mnie żadna Masłowska czy Łukasz Najder, żeby wyrafinowaną polemiką zbierać wokół siebie grono zgorzkniałych inteligentów spoglądających z wyższością na durne masy. Polska blogosfera opowiada z fascynacją o hygge, feng shui i patentach na renowację starych mebli. To także część pewnego fenomenu, który można streścić do: “w myśleniu o własnym mieszkaniu, chodzi o to, co dzieje się w jego ścianach, a nie zaraz za nimi”. Czyli co? Poniżej historyjka, która to wyjaśni. Przeredagowałem i skróciłem na potrzeby sensu.
Rob McDowell, dyplomata, kupił mieszkanie na 29. piętrze nowoczesnego wieżowca w Vancouver. Rob był kawalerem i nie miał dzieci, więc 46 m2 zdawało się zupełnie wystarczającym metrażem, zważywszy na panoramiczny widok z wielkich okien, przez które mógł podziwiać ocean. Kiedy miasto spowijała mgła, jego apartament unosił się ponad nią.
– Zaprosiłem do siebie wszystkich przyjaciół, żeby mogli podziwiać ten widok – powiedział mi później – Byłem taki szczęśliwy.
Wraz z upływem kolejnych miesięcy jego nastrój uległ jednak zmianie.
Ilekroć McDowell wychodził ze swego mieszkania, szedł korytarzem, który dzielił z dwudziestoma innymi ludźmi, do windy używanej przez blisko trzysta osób. Kiedy otwierały się drzwi kabiny, nigdy nie był pewien, kogo ujrzy w środku, ale zazwyczaj nie byli to jego najbliżsi sąsiedzi. McDowell czuł się coraz bardziej klaustrofobicznie. Piękny widok z okna przestał już być lekarstwem na samotność.
– Wjeżdżasz windą na górę, wchodzisz do swojego mieszkania, zamykasz za sobą drzwi i zostajesz w czterech ścianach, sam na sam ze swoim pięknym widokiem – powiedział. – Zacząłem żałować, że kupiłem to mieszkanie.
Sytuacja zmieniła się, gdy miasto wymusiło na deweloperze postawienie szeregu kamienic poniżej wieżowca. Wybudowane kamienice przypominały kompleks mieszkalny mogący pomieścić kilka rodzin. Domy nie były duże, ale wychodziło z nich wprost na ogród i kort do siatkówki. McDowell zauważył, że ich mieszkańcy regularnie grywali w siatkówkę w ogrodzie. On i jego sąsiedzi z wieżowca mieli wszelkie prawo, by się do nich przyłączyć, ale nigdy tego nie robili. Tak, jakby mieszkańcy kamienic zawłaszczyli tę przestrzeń tylko dlatego, że mieli do niej najbliżej.
Kiedy do kamienic wprowadziło się kilkoro jego znajomych, McDowell sprzedał swoje mieszkanie i kupił mieszkanie obok nich. W ciągu kilku tygodni jego krajobraz społeczny uległ radykalnej zmianie. Poznał wszystkich nowych sąsiadów. Brał udział w weekendowych meczach siatkówki i imprezach we wspólnym ogrodzie.
Nowi sąsiedzi McDowella nie byli z natury bardziej sympatyczni czy życzliwi niż mieszkańcy wieżowca. Co zatem zbliżało ich do siebie? Otóż przed frontowymi drzwiami wszystkich kamienic znajdowały się na poły prywatne ganki z widokiem na ogród urądzony na dachu dolnego budynku. Umożliwiały one regularne, krótkie i niezobowiązujące kontakty towarzyskie. Stanowiły niejako strefę pośrednią, z której można było się wychylić lub wycofać w jej głąb, wedle uznania. A co by się stało, gdyby chcieć “posiedzieć” sobie w korytarzu wieżowca, z którego wyprowadził się McDowell? Nie dość, że nuda i niewygodnie, to jeszcze w końcu ktoś wezwałby policję.
Ten fenomen przestrzeni był przedmiotem wielu badań, z których najciekawsze przeprowadził duński urbanista, Jan Gehl. Ustalił on, że mieszkańcy domów najczęściej rozmawiają z przechodniami, gdy podwórka są dostatecznie płytkie, by umożliwiać konwersację, lecz zarazem dostatecznie głębokie, by móc wycofać się na bezpieczną odległość. Gehl ustalił tę odległość. To dokładnie 3,2 metra.
Zamiast więć wpadać codziennie w windzie wieżowca na którąś z blisko trzystu obcych osób, McDowell miewał teraz regularne kontakty z dwudziestoma kilkoma ludźmi, dzięki czemu towarzyski światek ze wspólnego ogródka był dlań łatwiejszy do opanowania. McDowell pamiętał imiona wszystkich osób mijających jego ganek. Te nowe znajomości okazały się poważne i trwałe. Po dziewięciu latach McDowell opiekuje się dziećmi sąsiadów i ma zapasowe klucze do ich mieszkań. Razem z sąsiadami jeżdżą na wakacje. Korytarz wieżowca oddalał ludzi od siebie, dziedziniec kamienicy ich do siebie zbliżał.
– A o ilu z nich mógłbyś powiedzieć, że są ci naprawdę bliscy? – spytałem go któregoś razu. McDowell trochę się zarumienił, ale zaczął liczyć na palcach:
– Bliscy, tak jakby byli moją rodziną? Sześcioro.
Zdumiewająca liczba, zważywszy na to, jak drastycznie według badań z ostatnich dwudziestu lat kurczą się sieci społeczne większości z nas. *
Pewnie, że logika “mieszkanie polega na właściwej aranżacji w nim przedmiotów”, która dominuje w takich lajfstajlowych programach telewizyjnych da się łatwo wytłumaczyć pieniędzmi, płynącymi z lokowania produktu. Każdy z nas mieszka oczywiście w innych warunkach i najbliższe otoczenie każdego z nas jest inne. Niemniej, z łatwością można sobie wyobrazić sytuację, kiedy to zamiast IKEI, Mastercooka, czy Castoramy program sponsorowałby jakiś zagraniczny lub polski deweloper, który może się pochwalić szczególnie interesującymi projektami architektonicznymi, gdzie ludziom żyje się dobrze nie tylko w samych mieszkaniu, ale i w jego bezpośredniej bliskości. W tak skonstruowanym programie, eksperta od patentów na wykończenie wnętrz zastąpiłby urbanista, socjolog lub psycholog, a dyskusja nie sprowadzałaby się do liczby programów w pralce, lecz do liczby zadowolonych sąsiadów. Taki program to jedynie kwestia pewnego akcentu.
Na razie jednak nie ma takiego programu, nie ma też praktycznie takich wpisów na blogach. Napisałem więc do TVN Style, BBC Lifestyle, HGTV, Polsat Cafe i TLC. Ciekawe, czy któraś z nich odpisze.
——-
* Tekst pochodzi z książki “Miasto szczęśliwe” Ch. Montgomery’ego.
Słowo klucz – “Wspólnota”
Problem całego współczesnego świata.
Schodząc na grunt lokalny:
Kim jest “Olsztynianin/ka”? Co łączy ludzi mieszkających na tych 88,33 km² przybyłych często z różnych stron województwa i kraju?
Czy mają “wspólne marzenia”?
Czy mają kogoś kto te marzenia umie im opowiedzieć i poprowadzić do realizacji?
A jak byś widział ten “list otwarty”? Wydaje mi się, że to jest ciekawy pomysł, mogę nawet spróbować skrobnąć draft, ale samo opublikowanie go będzie jak kulą w płot. Tylko brakuje mi wyobraźni jak można to zrobić lepiej…
Ciekawe zagadnienie. Zainspirowałeś mnie, zabiorę się za lekturę zacytowanej w tekście książki.
lekko licząc ponad dziesięć wpisów tutaj na blogu zainspirowała ta książka + dwa listy do Gazety Olsztyńskiej cytujące mięso z Montgomery’ego. W przyszłą środę będziemy omawiać “Miasto…” w gronie olsztyńskiego NGO’su, w perspektywie są też działania z miastem mające na celu przekucie zawartości książki w praktykę. Itd. Jeśli interesują Cię kwestie jakości życia – nie zawiedziesz się, serio 😉
Myśmy się w lutym przenieśli z miasta “na wieś”. W mieście mieszkaliśmy w bloku (niedużym, raptem trzy piętra, po dziesięć mieszkań na jeden segment korytarza) i tam się z sąsiadami nie znaliśmy prawie wcale, pomimo tego, że mieszkaliśmy tam ładnych pięć czy sześć lat. A tutaj, “na wsi”, w bliźniaku sąsiadującym z kilkudziesięcioma podobnymi bliźniakami, znamy się już z sąsiadami dość dobrze. Najważniejszy jest opisywany przez Ciebie efekt posiadania własnego “publicznego” obszaru przed frontowymi drzwiami – obszaru częściowo odgrodzonego płotem, ale jednocześnie dobrze widocznego z większości miejsc na osiedlu. Wystarczy, że po południu wyjdzie się przed dom i już można pogadać z sąsiadem “zza płota”, a przeważnie bywa tak, że się schodzą ludki z 3-4 domków, z kawką, herbatką, i gadają o dupie Maryny. I to zbliża ludzi. A jednocześnie sprawia, że czujemy się w ich otoczeniu bezpieczniej. Złodzieje i włamywacze niechętnie się pchają w takie miejsca, bo wiedzą, że zanim się dostaną do środka, zostaną zobaczeni przez setki par oczu, a ktoś na pewno zadzwoni po policję zanim w ogóle zdążą unieść łom do drzwi czy okiennicy.
No i fajnie dla dzieciaków – dzięki dużemu wspólnemu trawnikowi gówniarze mogą się bezpiecznie wypasać w grupach. Dzięki temu nawet ci nas, którzy się przeprowadzili niedawno, po paru miesiącach są już “swoi”.
Jakby sie komuś bardzo nudziło, tu można poczytać o perypatiach naszej ostatniej przeprowadzki. Ostrzegam, duuużo czytania: Anatomia przeprowadzki
P.S. Gratuluję pierwszego miejsca na listopadowym podium w zBLOGowanych! 😉 Mnie tym razem w ogóle nie uwzględnili, bo znów miałem przeprowadzkę między hostingami i byłem offline przez parę dni.
Znowu jakoś dziwnie to policzyli, ne rosume 😉
Żadne takie, urwał nać. Za fałszywą skromność grozi do pięciu lat marnego blogowania w zawieszeniu, także tego, ten.
no mówię Ci, że wg mojej matematyki punktów powinno być koło 500, a przyznali prawie 700. Chyba, że matematykę mam krzywą. Ale dziękuję, miłe to – wiadomo! Może telewizja jakaś zadzwoni i będę w końcu sławny?
Super, że napisałeś, dzięki! Prawdę mówiąc trochę myślałem o Tobie pisząc powyższe, bo czytałem (choć przyznam otwarcie: mimo dwóch prób – nie doczytałem do końca) Twoją anatomię. Ale ciekawe też dlatego, że Gehl, który o tych przestrzeniach pisze krótko i bardzo ciekawie (co stanowi jeden z lepszych wyznaczników, że ma facet coś do powiedzenia) ma realne, konkretne przykłady na takie przestrzenie. A tu, proszę, człowiek “z zewnątrz” daje przykład, że jednak taka architektura w okolicach domów sprawdza się nie tylko w książce, ale i w praktyce! Siostra mieszka pod Poznaniem w podobnym osiedlu z wydzielonymi “publiczno-prywatnymi” przestrzeniami i też zauważyłem, że działa to całkiem nieźle. Ale już np. w Olsztynie, na osiedlu szeregowców odgrodzonych jeden od drugiego płotem i wjazdami do garaży czegoś takiego nie ma: ludzie wjeżdżają do siebie, wchodzą do domu i na tym koniec. Subtelność, a jednak istotna.
Fajnie, że tak Wam te Marynowe, niezobowiązujące kawkowe pogaduchy płyną 🙂
Piotrze,
mam prośbę: przygotowuję małą akcję związaną z przestrzeniami publicznymi w Olsztynie. Na razie w formie draftu działań, więc nie chcę zapeszać, ale czy mógłbyś przesłać może jakieś zgrubne foty okolicy w której mieszkasz? Chodzi o to, jak wyglądają takie ogródki: czy są na nich miejsca do siedzenia, jak rozwiązano kwestie parkowania, może wspólnego placu zabaw itd. Generalnie, tak żeby jakoś wyobrazkować sobie to, o o czymm napisałeś. Dałoby radę? (Mail możesz wykorzystać ten który jest w zakładce: napisz do mnie). Byłbym bardzo wdzięczny!
No tak, dobre sąsiedztwo to wymierający gatunek – po części przez nas – po części przez nich. Lubię swój dom i mam pozytywne nastawienie do sąsiadów (a oni mają różne nastawienie :))) a poprzedniego mieszkania nie znosiłam
Niewąska historia, rzeczywiście. A teraz, po kilku miesiącach, stwierdzasz, że było warto iść na betonowe noże ze staruchami-pierdziuchami?
o jak warto !!! Święty spokój to jest to czego mi ciągle brakowało !! Płot jest ładny a ja pierwszy raz odkąd tam zamieszkałam bez łomotu serducha wychodziłam całe lato do ogródka , własnego. Nie ich. Skończyły się krzyki i wyzywanie mnie 🙂 pozostał żal że nie zrobiliśmy tego wcześniej – na niektórych to jedyna metoda
Na niektórych, najwyraźniej, nie ma innego sposobu 😉