Najnormalniejsze szaleństwa na świecie
Teraz nie można sobie normalnie strzelić kielonka i pojechać, to już nie te czasy. Chociaż podobno do dziś nie uchylono tej ustawy o sprzedaży alkoholu od trzynastej, więc cały kraj ciągle teoretycznie łamie prawo. Zresztą, jedyna różnica między kiedyś a teraz jest taka, że dzisiaj mamy co nalać, ale nie mamy kiedy wypić. A i człowiek tylu bakterii by nie miał i nie chodził taki nabuzowany na okrągło…
Bez różnicy, że najpierw były kartki, potem Baltona, później normalne kupowanie. Na aerte (Akademia Rolniczo-Techniczna, obecnie Uniwersytet Warmińsko-Mazurski w Olsztynie – przyp. Dycha dziennie) przez cały ten czas odbywała się regularna produkcja wódki. Rurki do skroplin, menzurki, jakieś pipety – wszystko mieliśmy na miejscu. Z Kutna sprowadzano dziewięćdziesięciodziewięcioprocentowy alkohol, najlepszy w Polsce, a już na miejscu odbywała się destylacja i rozprowadzanie. Ale jakież to było rozprowadzanie! Całe magazyny tego mieliśmy, wszystko do późnych dziewięćdziesiątych. Za komuny w ogóle flaszka była lepszym towarem niż kartki, bo kartki mieli wszyscy, a wódki każdy chciał się napić. Jeden człowiek na Tracku (dzielnica Olsztyna – przyp. Dycha dziennie) ciągle przygotowuje takie małe zestawy do destylacji, piękne rzeczy to są. Do dzisiaj myślę, czy by nie sprawić sobie takiego na własny użytek, ale mam za małą piwnicę i mi się nie zmieści. M ogę Panu podać namiar, jak by Pan chciał kupić.
Bo jak się nad tym na serio zastanowić, to po co to wszystko? Podatki, praca itd.? Mieliśmy takiego jednego, był szefem BHP na cały Uniwersytet. Facet któregoś razu wyszedł z domu i nie wrócił. Zamieszkał w chatce nad Jeziorem Kortowskim, po drugiej stronie terenu należącego do uczelni. Chatkę zbudował sobie z desek i folii. Podobną historię miał też pewien ksiądz, który zamieszkał na jednej z wysp Jezioraka
(jezioro na Pojezierzu Iławskim – przyp. Dycha dziennie)
w zbudowanym przez siebie domku. Nazywał się Grzybowski, przyjaźnił się z Karolem Wojtyłą, który odwiedzał go na tej wyspie. Podobno potem ks. Grzybowski rzucił kościelne szaty i do końca życia malował jakieś obrazki, lepił różne garnuszki itd. Czasem tylko wychodził na ląd. Dopiero po latach ludzie zorientowali się, że zmarł.
A ten behapowiec z uniwersytetu ciągle jeszcze żyje. Kilkanaście lat już tam mieszka w swojej chatce. Tylko czasem przychodzi do niego Straż Miejska i prosi, żeby się przeniósł do noclegowni, a on do nich wtedy: “ilu macie bezdomnych w Olsztynie? Dwa tysiące? To po co Wam dwutysięczny pierwszy?”
Spotkałem go niedawno, z wielką szopą na głowie i długą brodą. Ledwo go poznałem. Szedł właśnie na jakąś galę uniwersytecką. Mówił, że się spieszy, bo swoje garnitury ma u jednego profesora na strychu i musi jeszcze przymierzyć, który będzie pasował najlepiej.
Dodaj komentarz